Miasto, Weekend

Miasto 15-minutowe: wolność za kółkiem to nie fakt, tylko frazes lobby motoryzacyjnego

Profesor kryminologii na Uniwersytecie Oksfordzkim Ian Loader zwrócił uwagę na pewien paradoks w myśleniu urbanistycznych populistów. Jak napisał, idea, „że prowadzenie [auta] jest (zagrożoną) sferą osobistej wolności” to iluzja, albowiem „użytkowanie samochodu zawsze było hiperregulowanym systemem społecznie szkodliwego wygodnictwa”.

Fragment najnowszej książki Łukasza Drozdy Miejskie strachy. Miasto 15-minutowe, 5G i inne potwory, która właśnie ukazała się nakładem wydawnictwa Krytyki Politycznej.
**

Według portalu Politico właśnie nabiera wiatru w żagle trend zwrotu europejskich konserwatystów głównego nurtu w kierunku urbanistycznego backlashu, czyli reakcyjnych polityk próbujących odwrócić postępowe dotychczas trendy. To samo dzieje się właśnie w Berlinie. Niemiecka stolica ma teraz konserwatywnego burmistrza, po dwóch dekadach przywództwa socjaldemokratów, stojących w tym czasie na czele koalicji formowanej z zielonymi i skrajną postkomunistyczną lewicą.

Tryumf Kaia Wegnera, pierwszego burmistrza chadeka od 2001 roku, tak samo jak poparcie go przez socjaldemokratów, sam w sobie nie jest jeszcze sensacją. Miasto pogrążone jest przecież w zadłużeniu, nie radziło sobie w ostatnich latach z przeprowadzaniem kluczowych inwestycji i dobija je trudny do wyobrażenia kryzys mieszkaniowy. Wszystko to wskazówki pokazujące, że w niemieckiej stolicy czekano na zmianę politycznej warty.

Zabierające przestrzeń i niszczące środowisko SUV-y jako antidotum na kompleksy

Pewną niespodzianką jest jednak odwrócenie kierunku polityk transportowych. Nowa administracja zatrzymała głośny projekt ograniczenia ruchu samochodowego na ważnej śródmiejskiej ulicy, Friedrichstraße, a także zakazała wytyczania nowych dróg dla rowerów, o ile oznacza to likwidację pasów jezdni przeznaczonych wcześniej dla ruchu aut.

(…)

Wojny kulturowe tego rodzaju toczą się naturalnie także w Polsce. O to, czy hejt na miasto piętnastominutowe już go dotknął, pytam Arkadiusza Ptaka, burmistrza wielkopolskiego Pleszewa. To pierwszy w Polsce samorządowiec, który sięgnął po hasło spopularyzowane przez Moreno, czyniąc z modnej idei slogan promujący jego małe, starające się walczyć z depopulacją miasteczko, któremu trudno konkurować z metropolitalnym Poznaniem.

Ptak karierę polityczną łączy z pracą naukową profesora w Zakładzie Socjologii Wsi PAN, chętnie korzystając z wiedzy eksperckiej. Burmistrz trzydziestotysięcznej gminy podjął nawet współpracę z samym Moreno, a jego samorząd trafił do konsorcjum realizującego projekt w ramach programu Driving Urban Transitions, gdzie niewielki Pleszew, jak z dumą mówi o tym jego burmistrz, znalazł się w towarzystwie miejsc takich jak Belfast, Genewa, Glasgow i Wiedeń, uniwersytetów w Lozannie, Monachium, Karlsruhe i Stuttgarcie oraz znanej nam już sieci C40 Cities.

– W Pleszewie praktycznie nie ma wewnętrznego hejtu na miasto piętnastominutowe, chociaż raz podczas spotkania z mieszkańcami pojawił się ten bełkot o ograniczeniu wolności – mówi mi Ptak. – Bardziej to jednak dotyczy niezrozumienia naszej idei, że co się niby zdarzyło, że teraz nagle jesteśmy miastem kompaktowym.

Znacznie więcej mówi się o tej idei w większych miejscowościach, bo kłótnia wybuchła na przykład po ogłoszeniu projektu Strefy Czystego Transportu w Warszawie, czyli polskiego odpowiednika brytyjskich ULEZ, kiedy to posłowie Konfederacji (w tym liderujący sejmowemu zespołowi Bartłomiej Pejo) postanowili z tej okazji torpedować obrady rady miasta. „Aberracje ludzkiego intelektu” są bardzo stare – przekonywał innym razem niezmordowany Grzegorz Braun podczas jednej ze skrajnie prawicowych konferencji. Zaraz po tym podał przykład takowej, czyli pierwsze jego zdaniem na polskich ziemiach miasto piętnastominutowe: Auschwitz-Birkenau. Tę samą tezę powtarzał także przy innych okazjach.

Prędkość zabija. Jak wytresować polskich kierowców?

Bardziej łagodną wersję tej narracji na dokładnie dwa dni przed nakręconym przez NOF protestem ulicznym w Oksfordzie wygłosili z kolei liderzy bardziej umiarkowanych skrzydeł koalicji Brauna, czyli Krzysztof Bosak i Sławomir Mentzen. Na profilu tej partii w serwisie X wrzucili półtoraminutowy dialog, w trakcie którego wspominali o władzach Oksfordu, samych siebie przedstawiając jako głos rozsądku. Mentzen mówił, że czuje się przez to trochę „jak jakiś wariat, jakiś Alex Jones”, czyli jeden z najsłynniejszych teoretyków spiskowych oraz założyciel serwisu InfoWars, skazany na zapłacenie prawie miliarda dolarów (sic!) odszkodowania na rzecz rodzin ofiar strzelaniny w amerykańskiej szkole, którego to wydarzenia istnienie regularnie podważał.

15-minutowe miasto: jak sztucznie wygenerować panikę

Następca Korwina wyjaśniał, że sam na początku w coś takiego nie wierzył, bo brzmi to jak jakaś teoria z filmu z żółtymi napisami (potoczne określenie spiskowych filmów wrzucanych do internetu), „ale to się naprawdę dzieje”. Miasto piętnastominutowe wydaje się szaleństwem, lecz pomysł rzeczywiście będzie realizowany – straszył razem ze swoim politycznym partnerem. Tak naprawdę to się nie dzieje i jest dokładnie tym samym, co cała reszta bzdur Jonesa, ale skrajnej prawicy pozwala zbijać polityczny kapitał.

Po podobną argumentację sięgnęła Teresa Stylińska, dziennikarka przez wiele lat związana z redakcją „Tygodnika Powszechnego”, będącego bardzo daleko od upowszechniania teorii spiskowych, później pisząca jednak dla wirtualnej odnogi telewizji rządowej w jej najmroczniejszych czasach, czyli „Tygodnika TVP”. Jej artykuł opublikowany w tym ostatnim serwisie, opisujący kontekst głośnego protestu w Oksfordzie, nie stanowi jednak przykładu niedoinformowania, tylko całkiem świadomego odczytania na opak wszystkich argumentów stosowanych przez zwolenników zrównoważonej urbanistyki.

Słuchaj podcastu „O książkach”:

Spreaker
Apple Podcasts

Czego w artykule Stylińskiej nie znajdziemy? Jest w nim straszenie rzekomą ideologią, tak jakby nie był nią konserwatyzm czy motywowane przez jego specyficzne wynaturzenie zaprzeczanie ustaleniom konsensusu naukowego. Znalazło się miejsce na krytykowanie wspierania przez władze samorządowe ruchów na rzecz praw osób LGBT oraz wrzucanie tego ostatniego wątku jako argumentu do dyskusji nad organizowaniem miejsc parkingowych. Natura jest ważniejsza niż ludzkie upodobania – drwi Stylińska – kiedy mowa o zniechęcaniu do częstego koszenia trawników, tak jakbyśmy nie mierzyli się z nacierającą katastrofą klimatyczną.

Dziennikarka kończy swój tekst, zwracając uwagę, że trudno dziwić się zarzucaniu oksfordzkiemu NOF promowania nieracjonalnej, spiskowej wizji świata. Robi wtedy to samo co Mentzen z Bosakiem, odcina się w ten sposób od ekstremistów, przedstawiając własny tok rozumowania jako umiarkowany i zdroworozsądkowy. Zaraz potem domyka jednak myśl antyszczepionkowym intelektualnym szpagatem: „czy kilkadziesiąt lat temu przyszłoby komuś do głowy, że miasto, nie w stanie wojny, można zamknąć?”. Przy tego typu pandemicznym negacjonizmie, żerującym na niechęci do covidowych lockdownów, jeszcze raz objawia się typowa dla Carlsona i jego naśladowców maniera, czyli nie dezinformowanie wprost, ale jedynie „stawianie pytań”.

Greenwashing po warszawsku, czyli jak Trzaskowski robi z nas idiotów

W Polsce narzekamy na to, że proces naszej edukacji w szkolnictwie wyższym przypomina niekiedy fabrykę dyplomów i inne realizowane taśmowo działania. Przykładem jest wszechobecna presja na publikowanie możliwie maksymalnej liczby prac naukowych, nawet jeśli nie rozwija to intelektualnej debaty. To sposób rozliczania z pracy, drugi obok pensum wyznaczającego liczbę godzin dydaktycznych. Obecnie celem jest niekoniecznie dokonanie przełomowego odkrycia, ale przede wszystkim uzyskanie jak największej liczby specjalnych punktów, albowiem każda publikacja w recenzowanym czasopiśmie naukowym ma odpowiedni przelicznik.

Sympatycy idei matematyzowania wszystkiego, co możliwe, twierdzą, że niesie to za sobą walor obiektywizmu, nawet jeśli w praktyce doprowadziło do stworzenia groteskowej listy, w ramach której w gruncie rzeczy dość arbitralnie wyznaczono współczynniki wagowe dla 34 tysięcy czasopism opisanych w dokumencie liczącym w tej części 2767 stron. To wersja dokumentu opublikowana w lipcu 2023 roku, który na dodatek wycenia publikacje w sposób retroaktywny, a więc wbrew podstawowej zasadzie prawa rzymskiego mówiącej, że uchwalane przepisy nie mogą działać wstecz.

Inna ekologia niż SCT jest możliwa. Zamiast z biedakami walczmy z SUV-ami

Jakby tego było mało, to przy liście majstrowało jeszcze zarządzane przez Przemysława Czarnka Ministerstwo Edukacji i Nauki, skutkiem czego dziwacznie podwyższono punktację niektórych czasopism teologicznych, wynosząc na ten sam poziom co prestiżowe „Studia Socjologiczne”, na przykład „Studia Redemptorystowskie” (redemptoryści to zakon Rydzyka, na otwarciu jego uczelni w 2023 roku występował redaktor naczelny tego pisma) i „Ethos. Kwartalnik Instytutu Jana Pawła II KUL – Lublin i Fundacji Jana Pawła II – Rzym”.

W listopadzie, na chwilę przed utratą władzy przez Czarnka, wykaz podkręcono jeszcze bardziej ordynarnie: na maksymalną liczbę 200 punktów wyceniono wtedy artykuły publikowane w „Pedagogice Katolickiej”, dziwacznym periodyku fundacji Campus ze Stalowej Woli. Zrównano je w ten sposób pod względem oceny rzetelności i prestiżu między innymi z czasopismami „Nature” albo „Lancet”, dwoma chyba najbardziej poważanymi w światowej nauce. „Pedagogika…” jest zresztą pismem niewolnym od szerzenia teorii spiskowych, skoro przeczytamy tam chociażby, że „siła ekspansji genderyzmu leży w ogromnym politycznym i finansowym wsparciu ONZ, Unii Europejskiej czy takich ludzi jak Rockefeller, George Soros, Ford, Bill Gates… Ideologia ta wychodzi naprzeciw znanym planom ograniczania liczby ludności, których wielkim zwolennikiem był Henry Kissinger”.

Gitkiewicz: Z biletem pokutnym z Katowic do Sławkowa. Jak działa śląsko-zagłębiowski ZTM?

Wydaje się, że tylko to, że konspiracyjne odczytanie miasta piętnastominutowego jest czymś nowym, sprawia, że nie towarzyszy ono na tych łamach straszeniu Rockefellerami, obsadzanymi w roli czarnego charakteru jeszcze na długo przed Sorosem. Pytanie tylko, co w takim środowisku robi Henry Ford, bo to o niego najpewniej w tym przypadku chodzi, będący przecież amatorem paranoicznego myślenia o toczącym świat ukrytym złu.

Za granicą nie spotkamy się wprawdzie z podobną fiksacją na periodykach omawiających życiorys Jana Pawła II czy upowszechniających fundamentalizm religijny, ale wiele problemów jest wspólnych z nadwiślańską punktozą. Publikuje się wszystko i wszędzie, w coraz bardziej zawiłej formie, a zarabiają na tym głównie wydawnicze molochy, które pobierają od autorów, a jeszcze częściej ich pracodawców, opłaty sięgające tysięcy euro za samo wrzucenie czegoś w wolnym dostępie na stronę jednego z czasopism. To oznacza, że tekst można przeczytać za darmo, co zwiększa jego popularność i liczbę odwołań w publikacjach kolejnych naukowców.

Ludzie muszą uwierzyć, że rozkład jazdy obowiązuje, a autobus przyjedzie na czas [Gitkiewicz o Końskich]

Procedura ta niesie za sobą oczywiście ryzyko korupcji, udowodnione już chociażby przy okazji afery związanej z moskiewską firmą International Publisher Ltd., która u większości czołowych wydawnictw załatwiała możliwość nieetycznych publikacji, korzystając z tego schematu z sukcesem przynajmniej 419 razy. Wydawcą lwiej części najważniejszych naukowych periodyków jest zaledwie parę firm, z których znaczna część ma w Oksfordzie swoje duże biura – nie tylko Oxford University Press, ale także na przykład Wiley-Blackwell czy Elsevier.

(…)

Kiedy piszę jeden taki tekst, muszę skorzystać z przynajmniej kilkudziesięciu płatnych publikacji. Model biznesowy oczywiście nie opiera się na wyciąganiu od polskiego adiunkta od kilku do kilkunastu tysięcy złotych – wydawcy podpisują korzystne dla siebie umowy z wielkimi uczelniami i ich bibliotekami. Nawet jednak pracując na największej w Polsce uczelni, Uniwersytecie Warszawskim, odbijam się niekiedy od paywalla, prosząc w takich sytuacjach o pomoc znajomych zatrudnionych na bogatszych uczelniach i w instytucjach badawczych na Zachodzie, gdzie bazy treści cyfrowych są większe od naszych. To oznacza dodatkowy próg selekcji, zamknięcie świata nauki nie tylko na jego otoczenie, lecz także na segregację w jego wnętrzu, która uprzywilejowuje osoby o odpowiednich kontaktach, pochodzące z zamożniejszych miejsc.

Innym sposobem ratunku jest korzystanie z pirackich narzędzi, przede wszystkim wyszukiwarki Sci-Hub, którą założyła kazachska hakerka Aleksandra Ełbakian. Stworzona przez nią strona pozwala pobrać zdecydowaną większość artykułów naukowych, co oczywiście doprowadza do szewskiej pasji wydawnicze molochy, które ścigają tę programistkę, jak tylko mogą, dotąd bezskutecznie. Także Sci-Hub nie zapewnia jednak dostępu do wszystkich artykułów, a jak wynika z moich własnych obserwacji, znajomość tego narzędzia w polskich kręgach naukowych też nie jest powszechna.

Bez współpracy nie będzie niczego, czyli transport publiczny przyszłego rządu

Widzisz, ile barier można napotkać w dostępie do współczesnej wiedzy? Akademia rzeczywiście wydaje się trudno dostępną wieżą z kości słoniowej, nie tylko ze względu na potrzebne kompetencje do zrozumienia jakiejś publikacji, lecz również dlatego, że może to być bardzo drogie. Wiedzę z zakresu teorii spiskowych nabyć można tymczasem łatwo, nieodpłatnie, a publikowane w sieci bzdury bywają podbijane przez algorytmy wyszukiwarek internetowych i rozmaitych sieci społecznościowych. To spiskowe banialuki wywołują więcej interakcji między użytkownikami i w ślad za tym ruchu na stronach internetowych niż pisane hermetycznym językiem opracowania naukowe.

Z dobrymi praktykami w tej materii przebijać się niezwykle trudno, nawet jeśli nie zabraknie dobrej woli zaangażowanym w ten proces osobom. Dziennik „Fakt” nie jest najwyższej jakości opiniotwórczym medium, tylko oskarżanym o jazdę na taniej sensacji tabloidem, a mimo to pracujący w nim dziennikarz próbował wydobyć od liderującego Konfederacji Mentzena odpowiedź na pytanie o to, w jaki sposób jest on w stanie popularyzować pogląd dotyczący stosowania przemocy wobec dzieci. Prawicowy ekstremista nie zachęca wprawdzie do ich maltretowania, ale widzi zalety w trzymaniu milusińskich ostro, inaczej wyrosną, jak chcą, a to nie będzie nic dobrego – w ten mniej więcej sposób tłumaczy się Mentzen. Reporter konfrontuje zatem go z ustaleniami metaanalizy, czyli artykułu nie opisującego pojedyncze badanie, ale syntetyzującego ustalenia z możliwie dużej liczby opracowań, tak aby pokazać generalne stanowisko świata nauki.

Metaanaliza jest w tym wypadku oczywiście sprzeczna z poglądem populisty, a przegląd publikacji przygotowali naukowcy z prestiżowych amerykańskich uczelni, przyglądający się badaniom obejmującym 161 tysięcy dzieci. Mentzen szybko jednak reaguje obroną przez atak i ripostuje, że to dziennikarz nie ma żadnych kompetencji do czytania takich publikacji. On sam zna inne i nieważne, że nie potrafi ich przytoczyć, istotne jest bowiem, że lepiej rozumie analizy naukowe od swojego interlokutora, ponieważ obronił doktorat z ekonomii i prowadził na uczelni zajęcia ze statystyki.

Pal sześć, że to zupełnie chybiony argument, bo statystyka jako przedmiot jest czymś innym niż zajęcia z metodologii, które byłyby tutaj właściwsze, a ekonomia ma z psychologią rozwojową mniej więcej tyle wspólnego, co gleboznawstwo albo inżynieria maszynowa. Nawet przy pójściu bardziej ambitną ścieżką niż linia najmniejszego oporu, przejrzeniu hermetycznie napisanych ustaleń badawczych i dokopaniu się do nich mimo limitowanego pieniężnie dostępu (sprawdzam: wspomniana metaanaliza kosztuje 18 dolarów), na koniec trafić można na partyjny beton skrajnie prawicowego populizmu, odmawiającego prawomocności uznanym już faktom.

Troska o klimat łączy lewicę i prawicę. Pora, by politycy wyciągnęli wnioski

Natomiast to, czego w odróżnieniu od zachodnich, niezwykle drogich periodyków w polskiej nauce nie doświadczamy z aż taką siłą, to posunięta do skrajności komercjalizacja samego procesu nauczania. Studia w Oksfordzie są niezwykle prestiżowe, bo to w dalszym ciągu jedna z najlepszych uczelni na świecie. Ale są też diabelsko drogie, skoro dla samych Brytyjczyków w przeliczeniu na złotówki roczny koszt pobierania nauki w tym miejscu wynosi 50 tysięcy.

O spisanie wydatków związanych z kształceniem się na tej uczelni proszę moją przyjaciółkę, która jako Polka nie mogła korzystać z cennika dla obywatelek i obywateli Zjednoczonego Królestwa, przez co płaciła jeszcze drożej. Uczyła się tam przez dwa lata. Dzięki ciężkiemu zakuwaniu, równoległemu z pracą zarobkową na miejscu, dostawała stypendialne ulgi, które pozwoliły jej oszczędzić na czesnym raptem 6 tysięcy funtów. Podliczmy jednak to, co zostaje po takiej zniżce: dwuletnie studia, pokój wynajmowany za 500 funtów miesięcznie, abonament na stołówkę, cykliczne powroty do Polski (bo taniej było latem wracać do kraju, niż wynajmować lokum na miejscu), wszystko to łącznie pochłonęło co najmniej 40 tysięcy funtów – wylicza znajoma. Doświadczenie studiowania i mieszkania w Oksfordzie to w takim układzie ponad 100 tysięcy złotych rocznie! Studentki i studenci pochodzący spoza Zjednoczonego Królestwa zawsze płacą tam więcej, zwłaszcza w przypadku pewnych kategorii państw i szczególnie dużo na studiach medycznych. Przykładowo, dla kategorii „overseas” rok nauki w 2024 roku na tym kierunku kosztuje niemal 58 tysięcy funtów, co daje ok. 300 tysięcy złotych. Podkreślmy, to kwota za tylko jeden rok akademicki, bez kosztów codziennego życia.

Kontrast z tymi astronomicznymi wartościami dobitnie pokazuje, że najsilniejszym wymiarem naszego państwa opiekuńczego pozostaje możliwość darmowej edukacji na publicznych uniwersytetach, która nie odstaje jakością od prywatnych uczelni w Polsce, a zazwyczaj wręcz je pod tym względem przewyższa. Nawet jeśli narzekamy na stan wielu usług publicznych czy koszt wynajmu mieszkania w dużych ośrodkach akademickich, kwoty te są, mimo wszystko, nieporównywalnie bardziej przyjazne dla chcących się kształcić ludzi, szczególnie tych pochodzących z mniej zamożnych środowisk.

Wszystko to ukazuje kilka problemów współczesnej nauki, zwłaszcza jej elitarność i niezrozumiałość dla zewnętrznego świata, co bez wątpienia nie ułatwia budowania autorytetu badaczek i badaczy. Daje za to dodatkowe argumenty osobom twierdzącym, że ideą szczepionek na COVID-19 nie było ratowanie życia ludzi, tylko podawanie do organizmu ludzkiego mikroczipów, które umożliwią kontrolowanie populacji przez rząd światowy i Billa Gatesa. Ci sami ludzie są w stanie uwierzyć, że pomysł obłąkanego ich zdaniem profesora z Sorbony, później popierany przez równie według nich stukniętych radnych hrabstwa Oxfordshire, to spisek ukuty przeciw „normalnym ludziom”. Należy stawić temu szaleństwu stanowczy opór – myślą oni – włącznie z wysyłaniem gróźb śmierci, które to rzeczywiście otrzymywali zarówno Kolumbijczyk z Paryża, jak i brytyjscy samorządowcy.

Do części naukowców ten fakt zaczyna chyba docierać, czego przykładem jest wstępniak autorstwa redaktorki seniorki Heather Campbell  do numeru ważnego (mimo że na ministerialnej liście w Polsce nie dostało ono aż tak dużo punktów co inne, hołdujące dawnemu papieżowi) czasopisma urbanistycznego. Ten materiał opublikowano już po proteście w Oksfordzie i na szczęście można przeczytać go za darmo, bo został zamieszczony w wolnym dostępie. Będąca jego autorką kanadyjska urbanistka przekonuje, że naukowcy muszą wrócić nie tylko do rozmowy między samymi sobą, lecz również tej toczonej z udziałem osób spoza kręgów akademickich. Sęk w tym, że konwersacja ta już się rozpoczęła, ale do bram wieży z kości słoniowej podchodzą nie potulni uczniowie, respektujący profesorski autorytet, tylko żądni zemsty denialiści klimatyczni, życzący śmierci Moreno, a w mieście piętnastominutowym widzący nie rozwiązanie palących problemów, lecz mroczną reinkarnację nazistowskich obozów koncentracyjnych.

To oczywiście niedorzeczne, bo w tej idei chodzi o coś diametralnie odmiennego. Prawdziwa myśl przewodnia to pomysł na urzeczywistnienie marzenia Heleny Syrkus o takim zaprojektowaniu przestrzeni zurbanizowanej, które nie będzie wykluczać kobiet obłożonych pracą opiekuńczą, nie zmuszając ich do codziennej niedoli, wynikającej z bezmyślnego zaniedbania w projektowaniu przestrzeni – mowa o zlekceważeniu, w którego wyniku nacisk położono na wygląd, nie dbałość o odpowiednią ergonomię czy wysoką jakość życia.

Syrkus wspólnie z mężem Szymonem pisała tamte słowa krótko po wyzwoleniu spod nazistowskiej okupacji, na długo przed drugą falą feminizmu. Jeszcze zanim dzięki destalinizacji polskie kobiety zyskały prawo do przerywania ciąży, odebrane im potem brutalnie w dobie nawrotu religijnej dewocji, wstydliwego produktu ubocznego demokratyzacji po 1989 roku. To ciekawe, że z pozoru neutralne rozwiązanie, przemyślane w techniczny sposób pod kątem odpowiedniego wymiarowania przestrzeni, budzi dokładnie takie same emocje, jak burzliwe dyskusje o aborcji, które nieustannie i w równie zindoktrynowany fundamentalizmem sposób prowadzimy od kilku dekad. Ten zabieg medyczny też zaczęto w pewnym momencie określać jako coś zdemoralizowanego, nazywać zabijaniem dzieci, a płód przechrzczono na dziecko nienarodzone, tak aby odpowiednio podkręcić społeczne emocje i odebrać mieszkankom Polski prawo do decydowania o własnym życiu.

Na przykładzie miast piętnastominutowych widać bardzo podobne uderzenie w osobistą wolność, również zakrzyczane idiotyzmami o rzekomych analogiach do Auschwitz i wpływie nazistów. Feministki także słyszały o sobie wielokrotnie, że tak naprawdę są „feminazistkami”, a ruchy anti­choice gardłują o Hitlerze jako patronie praw reprodukcyjnych, skoro miał on zachęcać Polki do przeprowadzania aborcji. Przemilczają wtedy oczywiście, że w ZSRR prawo do przerywania ciąży zdelegalizował inny konserwatywny totalitaryzm, czyli dyktatura Stalina. U nas dopiero upadek kultu tego ostatniego, i w ogóle stalinizmu, umożliwił peerelowskiej posłance Marii Jaszczuk, pilotującej projekt ustawy liberalizującej kwestię dostępu do aborcji, zresztą byłej więźniarce Auschwitz, przepchnięcie prawa do aborcji przez komunistyczny parlament.

Miasto piętnastominutowe jako pomysł napotyka na podobne odwrócenie kota ogonem, posądzane jest o bycie sposobem na odebranie jednostkom wolności utożsamianej z prawem do swobodnego przemieszczania się samochodem. Profesor kryminologii na Uniwersytecie Oksfordzkim Ian Loader, przytłoczony widzianym na ulicach swojego miasta spiskowym kuriozum, zwrócił uwagę na pewien paradoks w myśleniu tamtejszych urbanistycznych populistów. Jak napisał w eseju będącym reakcją na tę demonstrację, idea, „że prowadzenie [auta] jest (zagrożoną) sferą osobistej wolności” to iluzja, albowiem „użytkowanie samochodu zawsze było hiperregulowanym systemem społecznie szkodliwego wygodnictwa”. Skala dotyczących kierowania autem, a ograniczających swobodę przepisów jest przecież potężna – zauważył Loader – wspominając zakazy spożywania alkoholu i korzystania z telefonu w trakcie jazdy czy rozmaite przepisy ruchu drogowego, które wymuszają na kierowcach i kierowczyniach ściśle określone zachowanie. Osobista wolność za kółkiem to nie fakt, dodawał, tylko frazes motoryzacyjnego lobby, podczas gdy dla samych kierujących codziennością jest raczej tak ścisły nadzór państwa, jakiego nie byliby w stanie „zaakceptować w żadnej innej dziedzinie codziennego życia”.

Nie wydaje się jednak, aby samych amatorów spiskowego myślenia ów kryminolog był w stanie w ten sposób przekonać, że miasto piętnastominutowe nie jest wizją zagrażającą ich życiu. Co więcej, bardzo podobny paradoks dotyczy kwestii upowszechnienia się technologii cyfrowych w naszym otoczeniu, który również – za pomocą internetu! – zapewnił paliwo napędzające rozwój jeszcze innej teorii spiskowej.

**

Łukasz Drozda – urbanista i politolog, doktor nauk o polityce publicznej. Adiunkt na Wydziale Stosowanych Nauk Społecznych i Resocjalizacji UW, wykładowca w School of Ideas Uniwersytetu SWPS oraz sekretarz Sekcji Socjologii Miasta Polskiego Towarzystwa Socjologicznego. Badacz z obszaru studiów miejskich, specjalizuje się w analizach gentryfikacji, mieszkalnictwa, procesów stanowienia polityki miejskiej oraz urbanizacji w Europie Środkowej i Wschodniej. Prowadził badania na Kijowskim Narodowym Uniwersytecie Architektury i Budownictwa (2021) oraz w Instytucie Leibniza ds. Geografii Regionalnej w Lipsku (2022). Autor książek: Lewactwo. Historia dyskursu o polskiej lewicy radykalnej (2015), Uszlachetniając przestrzeń. Jak działa gentryfikacja i jak się ją mierzy (2017), Dwa tysiące. Instrukcja obsługi polskiej urbanizacji w XXI wieku (2018), Urbanistyka oddolna. Koszmar partycypacji a wytwarzanie przestrzeni (2019) oraz Dziury w ziemi. Patodeweloperka w Polsce (2023). Jego najnowsza książka, Miejskie strachy. Miasto 15-minutowe, 5G i inne potwory, ukazała się nakładem wydawnictwa Krytyki Politycznej.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij