Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Po czarnej serii wypadków w wojsku MON wciska „stop”. Co stoi za tymi tragediami?

Ćwiczenia wojskowe w Drawsku Pomorskim w 2020 r. Ćwiczenia wojskowe w Drawsku Pomorskim w 2020 r. Wojciech Król / CO / Ministerstwo Obrony Narodowej
Rozrost armii i zwiększenie jej aktywności nieuchronnie podnosi ryzyko wypadków, ale w grę wchodzi też spadek jakości wyszkolenia i przygotowania ludzi. Nie zdarzyło się jeszcze, by w czasie pokoju siły zbrojne RP w tak krótkim czasie poniosły takie straty bez związku z działaniami bojowymi.

Minister obrony Władysław Kosiniak-Kamysz polecił wojsku zawiesić większość ćwiczeń i szkoleń wojskowych poza tymi realizowanymi na rzecz misji sił zbrojnych poza granicami Polski i prowadzonymi w Polsce dla żołnierzy ukraińskich. Decyzja ta ma związek z kilkoma ostatnimi wypadkami śmiertelnymi w czasie ćwiczeń – w ciągu miesiąca śmierć poniosło pięciu żołnierzy. Chodzi o śmiertelny wypadek dwóch żołnierzy piechoty na poligonie Drawskim 5 marca, śmierć dwóch saperów na poligonie w Lublińcu 25 marca i poniedziałkowy śmiertelny wypadek komandosa w czasie szkolenia wysokogórskiego w Tatrach.

„Sztab Generalny Wojska Polskiego oraz dowództwa rodzajów sił zbrojnych zostały zobowiązane przez MON do niezwłocznego przeglądu wszystkich procedur oraz warunków bezpieczeństwa obowiązujących w szkoleniu Wojska Polskiego, a do czasu zakończenia tego przeglądu, decyzją ministra obrony narodowej, wstrzymane zostało szkolenie z użyciem materiałów wybuchowych i środków bojowych” – głosi komunikat resortu, podany w towarzystwie czarnych plansz z kirami obwieszczającymi kolejne tragedie.

Oznacza to dla sił zbrojnych RP czasowe zastopowanie większości ćwiczeń i szkoleń poligonowych, w których używana miała być ostra amunicja czy inne środki bojowe. Na jakiś czas zakłóci to przygotowywany od miesięcy schemat i plan. Pytanie też – na razie bez wyraźnej odpowiedzi – jak podejść do specjalistycznych szkoleń wysokogórskich w warunkach zimowych, których ze względów atmosferycznych nie da się przesunąć.

Czytaj też: Błaszczak w MON, czyli dramat w trzech aktach i epilog

Śmierć generała w czasie pokoju

Osobnym tematem okazuje się też stan zdrowia oficerów i jego monitorowanie na stanowiskach niewymagających bezpośredniej aktywności fizycznej w polu. Elementem czarnej serii stała się bowiem niezwiązana z działaniami wojska w terenie śmierć polskiego oficera, gen. bryg. Adama Marczaka, który według odpowiedzialnego za polskie misje zagraniczne Dowództwa Operacyjnego Rodzajów Sił Zbrojnych zmarł z przyczyn naturalnych w czasie wolnym od służby. Gen. Marczak był szefem sztabu Dowództwa Operacji Althea w Mons, czyli odpowiadał za działania NATO w Bośni i Hercegowinie, jednym z najstarszych i wciąż najważniejszych obszarów „misyjnych” Sojuszu od wielu dekad.

Śmierć generała nie ma bezpośredniego związku z działalnością szkoleniową w Polsce, ale zwiększa z pięciu do sześciu liczbę żołnierzy, którzy w ostatnich tygodniach oddali życie w czasie pokoju. Bardzo dawno, w zasadzie nigdy, od kiedy mamy dostęp do takich jawnych danych, nie zdarzyło się, by w czasie pokoju siły zbrojne RP w tak krótkim czasie poniosły takie straty w ludziach bez związku z działaniami bojowymi poza krajem. To bezprecedensowa czarna seria, którą MON i zwierzchnicy wojska muszą powstrzymać i wyjaśnić.

Dlatego nie może dziwić stanowcza decyzja szefa resortu obrony o wstrzymaniu ćwiczeń. Może mieć na nią wpływ fakt, że lawinowo pogarszająca się sytuacja zastała go wciąż w trakcie zapoznawania się ze stanem sił zbrojnych po rządach poprzedników, w okresie podwyższonego napięcia międzynarodowego, wywołanego choćby ostatnimi incydentami z naruszeniem polskiej przestrzeni powietrznej, i w czasie gdy osobiście spotyka się z żołnierzami w kraju i na zagranicznych misjach.

Władysław Kosiniak-Kamysz po prostu musiał powiedzieć „stop” działaniom, które – z jego perspektywy – niemal co tydzień przynosiły tragiczną wiadomość. – Ostatnia sytuacja szczególnie go dotknęła – mówi mi jeden z najbliższych współpracowników wicepremiera. Wiadomość o wypadku dostał w czasie wizyty w Kosowie, a więc w kontyngencie, który w przeszłości też ponosił krwawe straty w rannych i zabitych. Natychmiast odwołał kolejne przewidziane na poniedziałek przedświąteczne spotkanie, by zająć się sprawami zmarłych. „Zrobimy wszystko, by takie wypadki jak dziś nigdy się już nie powtórzyły” – napisał po zarządzonym alarmowo spotkaniu z kadrą dowódczą wojsk specjalnych.

To był jednak łatwiejszy, pierwszy etap. Dużo trudniejsze będzie przyjrzenie się korzeniom tych zdarzeń, zwłaszcza gdy nie da się jednoznacznie potwierdzić, że ich źródło jest wspólne. Jeszcze trudniejsze może być wyciągnięcie konsekwencji nie tylko poprzez konkretne decyzje kadrowe, ale i zmianę systemowego podejścia do szkolenia i ćwiczeń, które mogło lec u podstaw ostatnich nieszczęść.

Czytaj też: Zbrojeniowa luka po rządach PiS. Robi się poważnie, niepewnie i groźnie

Szkol się tak, jakbyś walczył

Nagromadzenie takich przypadków w krótkim czasie stwarza sytuację dramatyczną, ale musi być postrzegane w szerszym kontekście. Jeśli nie brać pod uwagę konkretnych przyczyn konkretnych zdarzeń, można przyjąć, że działa statystyka. Wzmożona aktywność szkoleniowa i ćwiczebna rosnących liczebnie sił zbrojnych musi w którymś momencie przynieść niestety również większą liczbę wypadków, w tym tragicznych. Wypadków nie da się uniknąć, gdy wojska jest więcej, ćwiczy częściej i w trudniejszych warunkach (zima) oraz w sytuacji, gdy i poza rutynowym cyklem szkoleniowym poddawane jest dodatkowym rygorom, obciążeniom i napięciom.

To, co dla cywilnych Polaków stało się już normą – jak obecność żołnierzy w liczbie kilku tysięcy w każdym czasie przy granicy wschodniej czy niemal cotygodniowe kawalkady pojazdów przewalające się z zachodu na wschód i z powrotem do baz – w wojsku oznacza po prostu wyższą presję na ludzi. Nawet jeśli ich liczba „na papierze” rośnie, to poziom wyszkolenia – liczony średnio i statystycznie – już niekoniecznie, jeśli uwzględnić liczbę odejść z armii żołnierzy z dłuższym stażem i bardziej doświadczonych przy ilości przyjęć nowych kandydatów do służby zawodowej, terytorialnej czy tylko rocznej, dobrowolnej.

Wojsko jako maszyna społeczna musi w którymś momencie i w jakimś miejscu negatywnie odczuć te zmiany, które w dłuższym terminie mają przynieść pozytywne skutki. – Od wiosny 2022 r. mocno zintensyfikowaliśmy szkolenie naszych żołnierzy. Wdrażamy zasadę: szkol się tak, jakbyś walczył, poprawiamy realizm naszych szkoleń i wdrażamy wnioski z Ukrainy. Nigdy wcześniej nie mieliśmy w wojsku tak wysokiego tempa szkolenia oraz tak dużego zużycia środków bojowych i amunicji – tłumaczy mi szef sztabu generalnego gen. Wiesław Kukuła, który podobnie jak minister obrony znajduje się w sytuacji mocno niekomfortowej. To na jego wachcie, trwającej zaledwie od 10 października ubiegłego roku, doszło do serii tragedii wśród żołnierzy, których ochrona jest jego zadaniem i obowiązkiem.

Kukuła pisze, że dla każdego dowódcy najgorsze straty to samobójstwo żołnierza na służbie i śmiertelny wypadek na szkoleniu. Przeżył je obie. W marcu 2022 r. w czasie służby „na pasku” samobójstwo popełnił żołnierz WOT, gdy Kukuła był wciąż dowódcą tego rodzaju wojsk. Teraz ma na karku serię zdarzeń, których nie było w armii od lat.

Czytaj też: Papierowe wojsko Błaszczaka. Odchodzący minister nie mógł się powstrzymać

Ofiary szkolenia, nie wojny

Bo wypadków śmiertelnych przecież nie brakowało, i to spektakularnych. W 2015 r. trzech żołnierzy zostało rannych, a jeden zmarł po zapaleniu się amunicji ćwiczebnej w czołgu Leopard na poligonie w Świętoszowie. Na krótko wywołało to wówczas debatę o jakości polskiej amunicji. W 2019 r. trzech saperów z batalionu powietrznodesantowego w Gliwicach zginęło przy rozbrajaniu niewybuchów znalezionych w Kuźni Raciborskiej. Wtedy głośno było już raczej o wsparciu dla ofiar i ich rodzin oraz rekonwalescencji żołnierza, który przeżył.

Wcześniej bywało różnie. Wczesna dekada XXI w. to oczywiście ofiary na misjach zagranicznych, ale to były „ofiary wojny”, a nie szkolenia. Ale bywały też przypadki dramatów na ćwiczeniach, i to na publicznym widoku. Najbardziej znany, gdy w 2003 r. śmigłowiec Mi-24 przeciął na pół łopatami Honkera w nieautoryzowanym, za niskim przelocie. Zginęło czterech żołnierzy, a sześciu zostało rannych (co ciekawe, nic nie stało się głównemu winowajcy, brawurowemu pilotowi śmigłowca).

Inny znany przypadek w tym samym roku, na szczęście bez ofiar, to „zestrzelenie” nad morzem w czasie ćwiczeń obrony powietrznej w Ustce samolotu Su-22 pilotowanego przez późniejszego gen. Andrzeja Andrzejewskiego. Generał uniknął śmierci wtedy, ale zginął w 2008 r. w katastrofie samolotu transportowego Casa w Mirosławcu.

Wszystko to nieubłaganie dowodzi, że służba w wojsku, wojskowe szkolenie, a nawet poruszanie się wojskowym transportem może być niebezpieczne. Świadom tego gen. Kukuła dziś konstatuje: – My, żołnierze, posługujemy się uzbrojeniem i środkami, które mają zabijać, a użyte niewłaściwie będą stanowić śmiertelne zagrożenie dla nas. Mamy tego pełną świadomość. Dlatego mamy rozwinięty system zarządzania ryzykiem i procedury bezpieczeństwa. Ich poprawne stosowanie ma na celu zminimalizowanie ryzyk. Niestety mamy też świadomość, że nie jest możliwe ich całkowite wyeliminowanie.

Czytaj też: A może tak zaminować wschodnią granicę Polski? To nie takie łatwe

Polowania na czarownice w wojsku ma nie być

Ale na marginesie tego oficjalnego głosu najważniejszego dziś oficera pojawiają się i inne. Wojskowych w czynnej służbie trudno namówić na otwarte refleksje, ale i oni dzielą się dość oczywistymi przemyśleniami, że coś gdzieś musiało nie zagrać, skoro nagle następuje taki wysyp nieszczęść. Zdaniem części z nich sytuacje te mogą być rezultatem obniżenia standardów szkolenia wywołanym rozrostem liczebnym armii, ruchami kadrowymi, a także rokrocznie przyrastającymi odejściami żołnierzy doświadczonych i umiejących zarządzać licznie napływającymi „świeżakami”.

Tworzy się coś w rodzaju komina wysysającego doświadczenie – słyszę od podoficera, który kilka lat temu odszedł z czynnej służby w elitarnej jednostce. W jego oglądzie sytuacji kadrowej przyspieszony awans wymuszony narzuconym przez polityków prymatem wzrostu liczebności ogołocił jednostki na dole z kadry szkoleniowej, która przeszła na wyższe stanowiska do jednostek nowo tworzonych. Na miejsce doświadczonych ludzi zaczęli trafiać nowi, młodzi, ale bez rutyny i z mniejszą niż starsi znajomością przepisów. – Kłaniają się skrócone szkolenia – mówi żołnierz, który widział u siebie i „terytorialsów”, i „dobrowolsów”, choć przecież to nie oni decydowali o tragicznych zdarzeniach z ostatnich dni. – Zawiodła znajomość reguł, ich wykonanie albo nadzór przełożonych nad tym wszystkim – innego wytłumaczenia nie ma – peroruje były oficer z wieloletnim stażem dydaktycznym, któremu nie mieści się w głowie takie jak dziś nagromadzenie wypadków. Jak mówi, „kiedyś” każdy taki oznaczałby utratę stanowiska przez ważnego wojskowego.

Na razie sztab generalny zapowiada wyciąganie konsekwencji personalnych na końcu, po analizie i pozytywnym przepracowaniu tego kryzysu. – Każdy z tych trzech przypadków był inny, miał inny przebieg, okoliczności, przyczynę – mówią na Rakowieckiej. – Tylko chłodna analiza zdarzeń umożliwia wyciągnięcie wniosków. Polowania na czarownice ma nie być, ale pytanie, czy nie wymusi to szerszego rozrachunku z planami rozrostu armii.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną