Wiatraki pokazały, na co je stać

Ostatnie niezwykle wietrzne dni udowodniły, że wiatraki w Polsce mogą już dostarczyć ogromne ilości zielonej energii, mimo że kręcą się na razie jedynie na lądzie, a ich rozwój przez lata był politycznie hamowany. To dobry prognostyk dla ambitnych planów morskich farm, choć problem stabilności systemu elektroenergetycznego i tak pozostanie. Dopóki nie będzie magazynów energii to wiatraki, a także fotowoltaika, będą wymagały wsparcia ze strony stabilnych siłowni węglowych, gazowych lub atomu.

Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze

Porywiste wiatry z burzami śnieżnymi, jakie przetoczyły się nad Polską w tygodniu, dały się nam wszystkim mocno we znaki, szczególnie kierowcom. Ale miały też swoje...plusy, do których należy produkcja energii. Bo takie ponadprzeciętnie wietrzne dni są wymarzone dla wiatraków, aby "wykręciły" ogromne ilości zielonego prądu.

W szczytowym momencie farmy wiatrowe potrafiły dostarczyć aż 6,2 GWh energii, czyli blisko rekordu z listopada zeszłego roku (prawie 6,4 GWh), gdy odpowiadały za ok. jedną trzecią produkcji energii. Można by się zachwycać tymi wynikami, ale sęk w tym, że wiatraki, jako Odnawialne Źródła Energii (OZE), są z punktu widzenia systemowego niestabilne: umownie "raz wieje, raz nie".

Reklama

Dlatego, aby utrzymać system elektroenergetyczny w stabilności i mieć pewność dostaw energii, po drugiej stronie OZE muszą być utrzymywane stabilne źródła "starej energetyki": węglowe lub gazowe (atomu jeszcze nie mamy). Bez tego funkcjonowanie energetyki w Polsce trudno sobie wyobrazić, bo nie sposób byłoby zapewnić bezpieczeństwa energetycznego i groziłoby nam wyłączania prądu (w pierwszej kolejności dla przemysłu).

A liczenie na import energii w krytycznych momentach zapotrzebowania to niebezpieczny zakład biznesowy, zarówno o jej dostępność u naszych sąsiadów (np. Niemców czy Skandynawów), ale także wystawienie się na ogromne ryzyko cenowe - kto potrzebuje energii "tu i teraz", ten musi za to słono zapłacić.

Dlatego kluczowy dla dalszego rozwoju OZE jest przełom technologiczny w postaci magazynów energii, aby można ją pozyskiwać w dni sprzyjające pod względem wiatru i nasłonecznienia, i oddawać do systemu, gdy mnie wieje wiatr i mniej świeci słońce. Bez magazynów energii na skalę przemysłową rewolucja OZE nie zapewni trwałego bezpieczeństwa energetycznego i jej ułomnością będzie stałe liczenie na wsparcie z innych, stabilnych źródeł, albo importu.

Zanim to nastąpi, OZE muszą u nas systemowo koegzystować z węglem (jak bardzo byłby na cenzurowanym z powodu emisji CO2 i innych zanieczyszczeń), gazem, a w dalszej perspektywie - atomem. Paradoksalnie, tym bardziej zależą systemowo od starych źródeł wytwarzania, im większy mają udział w ich miksie. A kierunek jego zmian jest jednoznaczny.

Plany rozwoju OZE w Polsce są ambitne, choć akurat historia wiatraków przypomina u nas prawdziwy rollercoaster. Jeszcze za czasów koalicji PO-PSL rozwój OZE - na czele z wiatrakami - szedł początkowo jak po grudzie, bo polityczna uwaga decydentów była skoncentrowana na budowie wielkich i nowoczesnych, ale jednak węglowych siłowni, jak w Kozienicach czy Opolu. I kiedy u kresu poprzedniej koalicji rozpoczął się boom w OZE, został on gwałtownie zastopowany przez decyzję polityczną po wyborach 2015 roku, która była na rękę lobby węglowemu, starającemu się zakonserwować miks energetyczny z dominującym udziałem węgla.

Niespodziewanym ciosem dla inwestorów było przyjęcie w 2016 roku tzw. ustawy odległościowej (tzw. zasada 10H, uniemożliwiająca budowę farm wiatrowych w odległości od zabudowań mniejszej niż dziesięciokrotność wysokości turbiny), która wyeliminowało jako tereny inwestycyjne ok. 97 proc. powierzchni kraju.

Pozytywny wiatr polityczny zaczął wiać dla wiatraków tak naprawdę dopiero w zeszłym roku, przede wszystkich jeśli chodzi o planowany rozwój siłowni na Bałtyku. Pojawiła się ustawa o wspieraniu morskiej energetyki wiatrowej, która była konieczna do powstania tej gałęzi ze względu na określenie zasad wsparcia, usprawnienia procedur administracyjnych związanych z inwestycjami czy przyłączeniami do sieci.

Zawarto również umowę społeczną z branżą górniczą, która określiła ramy sprawiedliwej społecznie transformacji energetycznej, aby do 2049 roku można zakończyć wydobycie węgla kamiennego w Polsce. Dojściu do porozumienia z lobby górniczym towarzyszyło przyjęcie przez rząd "Polityki Energetycznej Polski do 2040 r." (PEP2040), która zwiastuje koniec dominacji węgla i daje zielone światło dla wytwarzania energii z wiatru, słońca, gazu i atomu.

W efekcie węgiel kamienny i brunatny, dający obecnie nadal  ok. 70 proc. energii, będzie tracić na znaczeniu, ale - przynajmniej w założeniu - ma być to proces rozłożony w czasie. Według założeń PEP2040 dopiero w 2040 roku ponad połowę zainstalowanych mocy w energetyce stanowić będą źródła zeroemisyjne, co w praktyce oznacza konieczność mocnego wejścia w morskie farmy wiatrowe, a także atom.

Strukturalna przebudowa energetyki będzie wiązała się z inwestycjami o niespotykanej skali. Prognozowane nakłady na OZE i atom przez dwie najbliższe dekady mają sięgnąć 80 proc. z kwoty ok. 320-342 mld zł nakładów w sektorze wytwórczym energii elektrycznej. Efekt ma być taki, że w 2030 roku udział węgla w wytwarzaniu energii elektrycznej nie będzie przekraczać 56 proc. (szaleńczy wzrost cen uprawnień do emisji CO2 może znacznie szybciej eliminować węgiel jako paliwo).

Lukę po węglu ma zapełnić m.in. ok. 5,9 GW w 2030 roku w energetyce wiatrowej i 5-7 GW w fotowoltaice. To jednak, jak wspomniałem, źródła niestabilne, które potrzebują w zapasie mieć "coś" stabilnego. A co jeśli nie węgiel?

Dopiero w 2033 ma ruszyć pierwszy blok jądrowy o mocy 1-1,6 GW (docelowo ma być ich sześć o łącznej mocy 6-9 GW). Z atomem nie wiadomo jak do końca będzie, bo na razie to jeszcze plany, zarówno ze strony państwa, jak i prywatnych inwestorów, którzy chcieliby budować minireaktory w technologii MSR (Small Modular Reactor).

Mogłyby one pojawić się 2-3 lata przed "wielkim atomem". Pożyjemy, zobaczymy... Warto przypomnieć w tym miejscu, że według planów rządu poprzedniej koalicji PO-PSL pierwszy prąd z atomu miał popłynąć w 2024 roku, a mamy już 2022... Z kolei gaz, który doczekał się uznania w Unii Europejskiej za paliwo przejściowe w transformacji energetyki wysokoemisynej do nisko- i zeroemisyjnej, ostatnio tak koszmarnie podrożał na światowych rynkach, co może być ogromnym problemem pod względem cen i rentowności dla budowanych i planowanych siłowni gazowych. Zatem atomu jak nie było, tak nie ma, a gaz -jako paliwo - poszybował do niebotycznego poziomu.

Zatem w części energetyki, nazwijmy ją stabilną, jest wiele niepewności, co do kierunku, a przede wszystkim tempa rozwoju. Po stronie OZE też wszystko nie idzie jak należy. Prosumentów, czyli np. prywatnych właścicieli domów, dotknie zmiana polityki finansowej wobec nich, która sprawi, że instalacje nie będą tak opłacalne jak wcześniej w ostatecznym rozrachunku.

W efekcie mamy kolejny hamulec dla OZE, zupełnie jakby żywiołowy rozwój energetyki solarnej komuś przeszkadzał. Dopiero w tym kwartale ma legislacyjnie być procedowany projekt nowelizacji ustawy 10H, który zliberalizuje warunki budowy lądowych farm wiatrowych. W efekcie, przez dekadę wybudowane może zostać dodatkowo 6-10 GW zainstalowanej mocy.

Nie zmienia to faktu, że szkoda tych kilku straconych lat zamrożonych inwestycji. Jeśli jednak nowelizacja przejdzie i na lądzie ruszą budowy, a równolegle nastąpi szybki rozwój farm na Bałtyku, to najbardziej pewnym filarem OZE pozostaną wiatraki. Szczególnie morskie będą szalenie ważne, bo cechuje je większa produkcyjność, możliwość instalowania coraz większych turbin o wyższych masztach i niższych kosztach eksploatacyjnych. A potencjał takich siłowni - zlokalizowanych kilkadziesiąt kilometrów od wybrzeża, więc nie budzących tyle społecznych emocji, co wiatraki na lądzie w sąsiedztwie - jest bardzo duży, bo moce pojedynczych farm mogą przekraczać aż 1 GW.

Wychodzi na to, że rozwój farm wiatrowych, na lądzie czy na morzu, nie ma obecnie za bardzo alternatywy, biorąc pod uwagę, że produkcja energii z węgla staje się koszmarnie droga przy ekstremalnie szybko rosnących kosztach uprawnień do emisji CO2 (w ostatnich 12 miesiącach notowania giełdowe poszły w górę 160 proc., chwilowo dochodząc do granicy 90 euro za tonę, przebijając z zapasem prognozy na... 2030 rok mówiące o 70 euro).

Oczywiście nikomu nie powinno zależeć na tym, abyśmy mieli w Polsce coraz więcej ekstremalnych zjawisk pogodowych z niebezpiecznie silnym wiatrem, bo wiatraki też mają swoje granice wytrzymałości. Jednak jeśli na lądzie i na morzu przybędzie siłowni, to i w przeciętne pod względem wietrzności dni wiatraki będą potrafiły wykręcić bardzo duże ilości energii, która "zazieleni" naszą gospodarkę.


Tomasz Prusek, publicysta ekonomiczny, prezes Fundacji Przyjazny Kraj

Autor felietonu wyraża własne opinie.

- - - - -

Felietony Interia.pl Biznes
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »