Wiele wskazuje na to, że obóz władzy z kilkudniowym opóźnieniem, ale jednak, zdał sobie sprawę z tego, że wyrok Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej dotyczący Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego może stanowić egzystencjalne zagrożenie dla Prawa i Sprawiedliwości. Politycy Zjednoczonej Prawicy mogą przekonywać, że TSUE nie ma prawa ingerować w polskie sądownictwo i trzeba bronić suwerenności. Tego punktu widzenia w oczywisty sposób nie podziela Bruksela. Dla Komisji Europejskiej orzeczenie TSUE jest wiążące. I nawet jeśli ono nie będzie uznawane przez premiera Mateusza Morawieckiego czy ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobrę, Komisja może na jego podstawie wnioskować o ukaranie Polski – gdyby Izba Dyscyplinarna działała jak gdyby nigdy nic. W ostateczności może się skończyć nawet zamrożeniem unijnych środków.

Mówiąc brutalnie, Komisja może zignorować pisowską wykładnię przekonującą, że TSUE nie miał prawa zajmować się polskim sądownictwem, bo rozstrzygnięcie Trybunału w Luksemburgu jest ostateczne i wiążące dla innych unijnych podmiotów. W najczarniejszym scenariuszu więc PiS musiałby się pożegnać z jakąś częścią miliardów z Unii Europejskiej, które są dla rządu fundamentalnie ważne. Zarówno Polski Ład, jak i w ogóle koncepcja PiS-u na najbliższe lata oparta była na założeniu stałego dopływu miliardów euro do polskiej gospodarki. Rząd widział się w roli dobroczyńcy rozdzielającego tę mannę – oczyma wyobraźni patrzył na wielki plac budowy, wzrost pensji i produktu krajowego brutto. To miało dać PiS zwycięstwo w wyborach 2023 roku. Na tym też opierała się kalkulacja obozu Jarosława Kaczyńskiego, by nie przeprowadzać przyspieszonych wyborów parlamentarnych. Założenie to opierało się na przeświadczeniu, że gospodarka będzie rosła dzięki unijnym „sterydom", co pozwoli odbudować poparcie sprzed wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji. To na unijnych środkach Jarosław Kaczyński snuł wizję radykalnego podniesienia się poziomu życia w Polsce, tak by przegonić bogate kraje Zachodu.

Ten miraż rozwiał się w ciągu ostatnich dni, gdy politycy PiS stanęli przed widmem kosztownego – i to dosłownie – konfliktu z Brukselą. Jak skończyć się może ten spór, opisał w weekend prestiżowy londyński dziennik „Financial Times". I choć Wielka Brytania wyszła z Unii Europejskiej, „FT" uchodzi za jedno z najlepiej poinformowanych mediów na świecie o tym, co piszczy w brukselskiej trawie. Sugerowany przez ten dziennik mechanizm o iście atomowej sile rażenia – zablokowanie funduszy za nieprzestrzeganie praworządności – może się ziścić w perspektywie miesięcy. Wszak odmowa wykonania wyroku TSUE może narazić interesy finansowe Unii. Spór ten jest kosztowny nie tylko dla PiS, ale również dla Polski; wspomniany czarny scenariusz byłby katastrofą. Inne kraje Unii zdobywałyby przewagę nad nami podczas wychodzenia z pandemicznego kryzysu, dysponując środkami, od których nasz kraj byłby odcięty.

Spin doktorzy PiS-u zaczynają teraz przebąkiwać, że wszystkiemu winny jest obóz Zbigniewa Ziobry, jak gdyby znalezienie ofiary w jakikolwiek sposób rozwiązało problem. PiS stoi więc przed perspektywą upokarzającego wycofania się z przepisów, które zakwestionował Trybunał w Luksemburgu. Albo może ryzykować nie mniej upokarzające sankcje, które przekreślą Polski Ład i inne sny Jarosława Kaczyńskiego. Polsce trzeba dziś życzyć tego, by obóz władzy się opamiętał i zrozumiał, że zmiany w sądownictwie nie tylko nie uleczyły problemów polskiego wymiaru sprawiedliwości, ale też mogą zakończyć się katastrofą również dla polskiej gospodarki.

Przyspieszenie z lex TVN, czyli ustawą, która uderza w podstawową dla demokracji zasadę wolności słowa i mediów, a którą PiS chce przyjąć jeszcze w tym tygodniu, może sugerować, że na opamiętanie tej władzy liczyć raczej nie można.