Cierpliwość się kończy

Podczas „wojny trybunałów” Polska tak bardzo zawęziła pole do rokowań i ustępstw ze strony Unii, że ta nie może już się cofnąć. Sięgnęła po groźby finansowe. I jest gotowa wkrótce je spełnić.
z Brukseli

26.07.2021

Czyta się kilka minut

Przewodnicząca Komisji Europejskiej  Ursula von der Leyen z Mateuszem Morawieckim. Bruksela, 13 lipca 2021 r. / VALERIA MONGELLI / AFP / EAST NEWS
Przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen z Mateuszem Morawieckim. Bruksela, 13 lipca 2021 r. / VALERIA MONGELLI / AFP / EAST NEWS

Po przełomowej decyzji Trybunału Konstytucyjnego, który podważył w Polsce zasadę nadrzędności unijnego prawa, nastąpiło natychmiastowe „odmrożenie” Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego przez Małgorzatę Manowską, I prezes SN – a także zapowiedź innego wyroku TK, również dotyczącego prymatu prawa Unii, w sprawie wnioskowanej przez premiera Morawieckiego – choć to rozstrzygnięcie przełożono na koniec sierpnia. Jest to jak dotąd najdramatyczniejszy krok polskich władz ku zmarnowaniu politycznego „kapitału ustępliwości” Komisji Europejskiej kierowanej przez Ursulę von der Leyen.

Jesienią 2019 r. ta niemiecka chadeczka zaczynała swoją kadencję z dużą gotowością, by – pod często używanym przez nią hasłem „nikt nie jest doskonały” – załagodzić spory Unii z Warszawą, a w każdym razie mocno zepchnąć je na bok bez czekania na „odkręcenie” nawet najbardziej szkodliwych zmian w wymiarze sprawiedliwości wprowadzanych przez PiS od 2016 r. Ku zdumieniu Brukseli polska strona nie podjęła ochoczo tej gry, zdecydowała się natomiast na eskalację konfliktu – tak odebrano tu projekt tzw. ustawy kagańcowej. To zachwiało, lecz nie przekreśliło łagodnej linii von der Leyen.

Potem jednak spadł cios wagi znacznie cięższej – to uderzenie w Trybunał Sprawiedliwości UE.

Wniosek gotowy

Teraz już nie tylko Zbigniew Ziobro, nie tylko harcownicy z obozu władzy, lecz sam premier Morawiecki daje TK pretekst do wyłączenia uprawnień TSUE w sprawie polskiego sądownictwa. Ten sam, któremu von der Leyen kiedyś dowierzała w rokowaniach na tematy ważne dla Polski – tłumaczy jeden z naszych rozmówców w Brukseli. Na razie z tego zawierzenia pozostało tyle, że von der Leyen po telefonie Morawieckiego wydłużyła z tygodnia do ponad trzech (do 16 sierpnia) termin, do kiedy Polska ma podporządkować się decyzjom TSUE w sprawie sądów.


CZYTAJ TAKŻE

PAWEŁ BRAVO: Polexitu nie będzie. W każdym razie nie z powodu sporu o niezawisłość sędziów – już prędzej z powodu zakazu produkcji samochodów spalinowych i znacznych podwyżek opłat za paliwa i ciepło.


Chodzi o ostatnią decyzję unijnego trybunału w sprawie tzw. środka tymczasowego (zabezpieczenia), nakazującą wstrzymanie wszelkich działań Izby Dyscyplinarnej SN wobec sędziów (oraz kluczowych elementów tzw. ustawy kagańcowej), ponadto zaś zawieszenie jej wszystkich dotychczasowych decyzji w tej dziedzinie. A także o inny wyrok, uznający system dyscyplinarny dla sędziów w Polsce za sprzeczny z prawem Unii. O ile w sprawie pełnego wykonania tego wyroku konieczne byłyby w kraju zmiany ustawowe, o tyle zablokowanie Izby Dyscyplinarnej – zgodnie z wymogami Brukseli oraz TSUE – może wydarzyć się niemal natychmiast (najłatwiej na mocy decyzji prezes Manowskiej).

Służby prawne Komisji Europejskiej mają już przygotowany wniosek o wzmocnienie środka tymczasowego za pomocą kary finansowej. Jego rozpatrzenie przez TSUE może zająć od kilkunastu dni do kilku tygodni, a unijny ­Trybunał Sprawiedliwości nie byłby w tej kwestii związany żadnymi widełkami. Wedle nieoficjalnych brukselskich szacunków może chodzić nawet o kilkaset tysięcy euro kary za każdy kolejny dzień działania Izby Dyscyplinarnej. Ponadto Komisja jest już technicznie przygotowana do wszczęcia – znacznie bardziej czasochłonnego – tzw. postępowania przeciwnaruszeniowego za sabotowanie przez Polskę wyroku o systemie dyscyplinarnym, czego finałem byłaby kolejna skarga do TSUE z wnioskiem o karę finansową.

Daleko do „polexitu”

20 lipca, podczas ostatniego posiedzenia przed wakacjami, Komisja Europejska upoważniła Didiera Reyndersa, komisarza ds. sprawiedliwości, aby – nawet bez zwoływania posiedzenia z udziałem wszystkich 27 komisarzy – już w sierpniu mógł uruchomić oba postępowania dyscyplinujące, jeśli Polska nie podporządkuje się decyzjom TSUE. W praktyce chodzi o to, by nie działała Izba Dyscyplinarna, a premier Mateusz Morawiecki przedłożył plan zaawansowanych prac nad ustawodawczym wycofaniem mankamentów wskazanych przez TSUE w wyroku o systemie dyscyplinarnym. Teraz Komisja Europejska nie może już wycofać się z tych gróźb. To polska władza wybrała kurs na zderzenie czołowe, więc do niego się przygotowujemy – słychać teraz w instytucjach UE.

Nasi rozmówcy w Brukseli zżymają się jednak na hasło „polexit”. – Jeśli istotnie kiedyś pojawiłaby się taka groźba, to kto uwierzyłby w już tak bardzo zużyty slogan? – pyta jeden z niepolskich wysokich urzędników UE. Ale to prawda, że Polska weszła teraz na drogę unijnej „wojny trybunałów”, której dotąd próbowali w Unii nieliczni. W czerwcu Komisja Europejska wszczęła postępowanie przeciwnaruszeniowe wobec Niemiec (teoretycznie może ono prowadzić do skargi przed TSUE) za wyrok Trybunału Konstytucyjnego z Karlsruhe z 2020 r., w którym odrzucił kluczową część orzeczenia Trybunału Sprawiedliwości UE i podważył poprawność decyzji Europejskiego Banku Centralnego o skupie obligacji sektora publicznego strefy euro. Zdaniem niemieckiego TK sędziowie TSUE wyszli poza kompetencje powierzone instytucjom UE w traktatach unijnych.

Ponadto Bruksela w lipcowych raportach o stanie praworządności w 27 krajach Unii wypomina rządowi Francji, że niedawno usiłował przed Radą Stanu, czyli naczelnym sądem administracyjnym, podważyć wyrok TSUE w sprawie gromadzenia i terminu przechowywania danych przez francuskie służby. Choć Rada Stanu w kwietniu nie przychyliła się do prośby władz o przeciwstawienie się TSUE, to – w uproszczeniu – zastrzegła sobie prawo kontroli wyroków unijnego Trybunału Sprawiedliwości m.in. w kwestiach bezpieczeństwa.


CZYTAJ TAKŻE

MAREK RABIJ: Awaria w Bełchatowie i zamieszanie wokół kopalni Turów to tylko zwiastuny poważniejszych problemów. Archaiczna wizja suwerenności energetycznej te zagrożenia jedynie podsyca.


Żaden jednak z dotychczasowych „buntów” sądów konstytucyjnych wobec TSUE (a niegdyś zdarzył się również taki Czechom, dotyczył wyroku w sprawie emerytur z czasów Czechosłowacji) nie był tak szeroki i nie dotyczył tak kluczowej kwestii, jak polski spór o niezależność sądownictwa. Rząd Morawieckiego próbuje przekonywać – zgodnie z prawdą – że kontrola gwarancji niezawisłości sędziów krajowych przez TSUE (w myśl wykładni „sędziowie krajowi to zarazem sędziowie unijni”) to novum, wprowadzone w praktyce zaledwie 3–4 lata temu, i to przy dużych obawach wielu unijnych prawników przed tak znaczącym rozszerzeniem działań Komisji Europejskiej i TSUE. Ale Warszawa regularnie słyszy w odpowiedzi, że to właśnie skala oraz tempo naruszeń zasad w Polsce pchnęły Unię do takiego rozwoju orzecznictwa, od czego nie ma odwrotu. „Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by zapewnić integralność prawa Unii” – powtarza Věra Jourová, wiceszefowa Komisji Europejskiej.

KPO w roli zakładnika

Polska rebelia wobec prymatu prawa Unii, choć autoryzowana przez premiera Morawieckiego za pomocą wniosku do TK, jest wciąż postrzegana w Brukseli nie jako element jakiejś przemyślanej strategii Warszawy, której celem miało być rozluźnienie integracji europejskiej, lecz raczej jako rezultat doraźnych czy nawet chaotycznych rozgrywek w obozie polskiej władzy. Taka diagnoza sprawia, że w unijnej centrali wciąż silna jest nadzieja, że Polska wkrótce cofnie się na tyle, by umożliwić rozejm.

Ustąpić w tak nagłośnionej sprawie? Po retorycznych salwach o „obronie suwerenności” słyszeliśmy to samo przy sporze o przepisy „pieniądze za praworządność”. Miało być weto wobec unijnego budżetu oraz Funduszu Odbudowy, a jednak Morawiecki ostatecznie pokazał się w Brukseli ze swej obliczalnej strony – przekonuje jeden z naszych unijnych rozmówców. Pierwsze, wygłoszone już parę dni po brukselskim ultimatum deklaracje I prezes Sądu Najwyższego Manowskiej („rozważa zawieszenie Izby Dyscyplinarnej”) oraz Morawieckiego („może należałoby dokonać przeglądu działania Izby Dyscyplinarnej”) potraktowano w Brukseli z pewną ulgą jako sygnał, że w Warszawie „wreszcie zaczęli szukać wyjścia z pułapki, w którą sami się wpakowali”.

A jeśli Polska nie ustąpi? Gdyby rząd Morawieckiego odmówił płacenia grzywny nałożonej przez TSUE – chociaż coś takiego w historii Unii jeszcze się nie zdarzyło – Bruksela w ostateczności mogłaby potrącać ją z unijnych funduszy dla Polski. Co więcej, Komisja Europejska już teraz wskazuje, że jest gotowa jeszcze mocniej zagrozić polskiej kieszeni. Otóż, efektem wyroku Trybunału Konstytucyjnego, od którego zaczęła się obecna awantura, było natychmiastowe wrzucenie do brukselskiej „zamrażarki” Krajowego Planu Odbudowy, na którym będą oparte wydatki Polski z Funduszu Odbudowy (23,9 mld euro dotacji oraz 12,1 mld euro tanich pożyczek; o pozostałe 22 mld pożyczek rząd może poprosić do 2023 r.). Wprawdzie oficjalny termin na uzgodnienie polskiego KPO z Komisją Europejską (potem ten plan muszą przegłosować ministrowe 27 krajów Unii) mija 1 sierpnia, ale rząd Morawieckiego liczył nawet na połowę lipca. Istotnie, rokowania w sprawie KPO były już wówczas praktycznie zamknięte, a Bruksela zamierzała dość mocno przymknąć oko na postulaty „wzmacniania niezależności sądownictwa dla poprawy klimatu inwestycyjnego” w Polsce. Pomimo to – również w tej kwestii gwałtownie stopniał polski kapitał ustępliwości u von der Leyen – zielone światło Komisji nagle wygaszono z powodu „wojny trybunałów”.

Nie wiadomo, czy zwłoka z Krajowym Planem Odbudowy potrwa dni, czy raczej tygodnie. Ale trudno sobie dziś wyobrazić, by Bruksela mogła odsunąć jego zatwierdzenie poza jesień tego roku. Jednak już nawet obecne opóźnienie oznacza dla rządu Morawieckiego odsunięcie wypłaty zaliczki wartej 13 proc. całości Planu. I jest zapowiedzią, że mające następować co pół roku oceny realizacji KPO przy okazji uwalniania kolejnych transz z Funduszu Odbudowy (aż do 2026 r.) nie muszą być łatwe.

Wykręcony bezpiecznik

Bruksela zapewne dopiero od przyszłego roku będzie dysponować mechanizmem „pieniądze za praworządność”, z którego teraz nie korzysta – to było kolejne ustępstwo wobec Warszawy i Budapesztu. Reguła „pieniądze za praworządność” dotyczy odbierania funduszy w przypadku naruszeń praworządności z „bezpośrednim skutkiem” lub poważnym ryzykiem dla poprawnego gospodarowania pieniędzmi unijnymi – czego dotychczas Bruksela nie dostrzega w Polsce (w przeciwieństwie do Węgier). Niewykluczone jednak, że stały bojkot wyroków TSUE z czasem mógłby zacząć być traktowany w Unii jako degeneracja wymiaru sprawiedliwości bezpośrednio grożąca brakiem rzetelnego ścigania korupcji i oszustw przy funduszach z UE. Może nie w samej Brukseli, lecz w niektórych istotnych państwach-płatnikach do budżetu UE szybko pojawiłyby się naciski na „karne” cięcia pieniędzy unijnych dla Polski. Bardzo czuły w tej kwestii jest m.in. parlament holenderski.

Twardsze działania Brukseli ułatwia teraz to, że w ciągu najbliższego półtora roku premier Morawiecki niezbyt ma co wetować na forum unijnym. Gdy Unia potrzebowała jednomyślności dla budżetu na lata 2021-27 oraz dla Funduszu Odbudowy (a także ratyfikacji umowy o dochodach Unii przez wszystkie 27 krajów), otoczenie von der Leyen uciszało krytykę wobec Polski. A sama szefowa Komisji Europejskiej w grudniu 2020 r. – to smaczek istotny dla brukselskiej bańki – zrezygnowała z celebrowania pierwszej rocznicy swego urzędowania za pomocą dużej konferencji prasowej, by uniknąć pytań o Polskę lub Węgry.

Ale teraz Unia ma już nawet zgodę Morawieckiego na redukcję unijnych emisji dwutlenku węgla o co najmniej 55 proc. w 2030 r. oraz polskie wsparcie – choć udzielone trochę pokrętnie – dla unijnej neutralności klimatycznej w 2050 r. Szczegóły co do sposobu redukcji, kosztów oraz finansowych rekompensat za wysiłek poszczególnych państw w walce z kryzysem klimatycznym Unia w zasadzie mogłaby od teraz przyjmować wyłącznie na zwykłej ścieżce legislacyjnej, która nie wymaga jednomyślności, lecz większościowych głosowań krajów Unii. Rzecz jasna, to dla Polski „sprawa gardłowa”, bo kraj czeka bardzo trudna transformacja energetyczna. Opcja przenoszenia najboleśniejszych problemów na szczyty UE, na których poszukuje się jednomyślności wśród przywódców 27 krajów Unii, to swoisty bezpiecznik, po który chętnie sięgały w sprawie klimatu wszystkie polskie rządy po wejściu do Unii. Tyle że takie omijanie zwykłych procedur legislacyjnych bywa możliwe w Brukseli dzięki życzliwemu konsensusowi instytucji i kluczowych państw Unii. Nie służy zaś jemu otwarta walka z TSUE w sprawie niezawisłości sędziów.

Ćwiczenia z cierpliwości

Na obecne zaostrzenie linii von der Leyen – prócz coraz głośniejszej krytyki jej ustępliwości ze strony Parlamentu Europejskiego oraz dyskretniejszych napominań ze strony niektórych unijnych rządów – wpływa też rozlanie się tzw. kryzysu praworządnościowego poza sądownictwo. Już od miesięcy widać, że mocniej – a w każdym razie bardziej emocjonalnie czy też osobiście – dotykają ją kwestie dyskryminacji społeczności LGBT+ (w tym polskie samorządowe uchwały o „strefach wolnych od ideologii”), a także sytuacja kobiet.

Zresztą, „strefy wolne od ideologii LGBT” uderzyły w polską reputację w Unii znacznie szybciej i mocniej od najostrzejszych ataków na niezależność sądownictwa. O ile korupcja albo sądownictwo nigdy nie stały się dotąd tematem dłuższej rozmowy przywódców 27 krajów na szczycie UE, to dopiero właśnie – broniona przez Morawieckiego – homofobiczna ustawa z Węgier sprowokowała w czerwcu ich nadzwyczaj emocjonalną debatę. Premier Viktor Orbán musiał skonfrontować się z opowieściami premiera Luksemburga, zdeklarowanego geja, czy też premier Finlandii wychowanej przez parę lesbijską.

Wedle przecieków von der Leyen zamierza w swym dorocznym, wrześniowym „orędziu o stanie Unii” wziąć na sztandary walkę z dyskryminacją mniejszości oraz o pluralizm mediów. To nie oznacza, że Polska – zwłaszcza jeśli szybko i choć trochę odstąpi od swej „wojny trybunałów” – będzie skazana na rolę izolowanego unijnego pariasa. Owszem, to figura chwytliwa publicystycznie, a minione kilka lat sporów z Brukselą o praworządność rzeczywiście potężnie osłabiło zdolności koalicyjne Polski na forum unijnym. Jednak rozmiar, położenie i wielkość populacji sprawiają, że dzięki regułom brukselskiej „maszyny negocjacyjnej” nawet w tym trudnym czasie Unia pozwala Polsce na zachowanie w Europie roli znacznie większej (i wobec sąsiadów, i w decyzjach gospodarczych), niż – jak mogłoby się z daleka wydawać – wynikałaby ona z tak fatalnego nadwerężania sił w bojach z Brukselą.

Przykład? Polska potrzebuje od Unii pieniędzy na zieloną transformację, ale z drugiej strony Unia straciłaby szanse na osiągnięcie swej klimatycznej neutralności, gdyby Polska – w jakimś ślepym buncie przeciw realiom gospodarczo-ekologicznym – zechciała zupełnie sabotować europejskie wysiłki redukcji poziomu emisji dwutlenku węgla. Innymi słowy: Bruksela traci do Polski cierpliwość – ale prócz zasad są jeszcze polityczne realia.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 31/2021