Temat: prasa

Dział: PRASA

Dodano: Maj 01, 2024

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Jak dobre wino. Starszych dziennikarzy jest jak na lekarstwo – szkoda, są znakomici

Czy w mediach faworyzuje się młodych a wiek to obciążenie dla dziennikarza? Swoich rozmówców pyta o to Stanisław Zasada (fot. mari lezhava/Unsplash.com)

Dziennikarstwo zdominowali młodzi. Starszych żurnalistów jak na lekarstwo. Za to z najwyższej półki.

***

Ten tekst Stanisława Zasady pochodzi z magazynu "Press" – wydanie nr 03-04/2024. Teraz udostępniamy go do przeczytania w całości dla najaktywniejszych Czytelników. Przyjemnej lektury!

***

„Polska się zmienia. Także »Wyborczej« potrzebna jest zmiana pokoleniowa” – tak Jarosław Kurski tłumaczył 13 grudnia zeszłego roku, dlaczego przestaje być pierwszym zastępcą redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej”. Adam Michnik jest od niego starszy o 17 lat.

„Grzegorz Braun ukazał swoje prawdziwe oblicze polskiego faszysty” – dzień wcześniej skandaliczne zachowanie w Sejmie posła Konfederacji komentował były więzień Auschwitz i wieloletni dziennikarz Marian Turski.

Jarosław Kurski to 60-latek, który uznał, że wobec dziejącej się „generacyjnej rewolucji” należy powierzyć kierowanie tytułem młodszym.

Marian Turski za dwa lata skończy sto lat. Wypowiada się, jakby miał połowę mniej. Gdy zostawał szefem działu historycznego w „Polityce”, redaktora Kurskiego na świecie jeszcze nie było.

Rzeczywiście w mediach faworyzuje się młodych? A wiek to obciążenie dla dziennikarza?

ATEISTA POLITYCZNY

Gdy Michel Viatteau z Agence France Presse idzie na konferencję prasową z ważnym politykiem, spotyka koleżanki i kolegów 30, 40 lat od siebie młodszych.

– I to mi się podoba – mówi dziennikarz, jeszcze do niedawna szef warszawskiego biura AFP.

Cóż! Viatteau był doświadczonym dziennikarzem już cztery dekady temu. Pamięta świetnie dzień, gdy po raz pierwszy wszedł do paryskiej siedziby AFP na prawym brzegu Sekwany. Był piątek, 18 lutego 1972 roku. Prezydentem Francji był Georges Pompidou, obecny Emmanuel Macron jest szóstym z kolei.

23-letni Michel dostał pracę, bo znał rosyjski i nasłuchiwał sowieckich rozgłośni. Jego kolegami byli 40-, 50- i 60-latkowie. – Niektórzy weszli do redakcji w 1944 roku i wyrzucili propagandystów, którzy wysługiwali się Hitlerowi – opowiada Viatteau. – Relacjonowali kapitulację Niemiec, proces norymberski, a najstarsi marsz Mao Tse-tunga, który w latach 30. zaczął komunistyczną rewolucję w Chinach.

Dlaczego cieszy się, gdy widzi dziennikarską młodzież? Bo zajmował się także rekrutacją dla AFP i szkoleniem młodych dziennikarzy. – Na konferencjach przysłuchiwałem się, kto zadaje najciekawsze pytania – opowiada. – To bardzo ważne w dziennikarstwie.

Ale uważa, że jako człowiek doświadczony ma nad młodymi naturalną przewagę. – Dziennikarstwo to zawód, w którym popełnia się mnóstwo błędów – mówi. – I jeżeli przez 50 lat popełniło się ich sporo, to człowiek staje się bardziej uważny. A młodzi jeszcze tej uwagi w sobie nie mają.

Zauważył, że we francuskich, ale także w polskich mediach, od lat 90. podniósł się profesjonalizm. – W Peerelu pisali oczywiście Hanna Krall, Ryszard Kapuściński, byli inni świetni dziennikarze, ale większość starała się przypodobać władzy, a nie służyć społeczeństwu – ocenia Viatteau. – To się zmieniło. I bardzo dobrze, bo krytyczna wobec władzy prasa to jeden z fundamentów demokracji.

– W ostatnich ośmiu latach część mediów znów zajmowała się pochwałą władzy – przypominam.

– Jako dziennikarz informacyjny staram się być politycznym ateistą i nie opowiadać się po żadnej ze stron politycznego sporu – odpowiada Viatteau.

Jedną jeszcze dobrą zmianę widzi Michel Viatteau w mediach. – Gdy zaczynałem pracę, w moim dziale na 12 osób była jedna kobieta – wspomina. – A dziś kobiety są szefowymi działów i redaktorkami naczelnymi.

WNUK I DZIADEK

„Idziesz ulicą na południu i z nasypu obserwują cię ludzie zza drucianego ogrodzenia. Popijają kawę, ale to już nie jest grecka kawa – ona jest turecka”.

To z książki „Wyspa trzech ojczyzn” młodego reportera Thomasa Orchowskiego. Groteskowa scena z kawą dobrze oddaje realia podzielonego od pół wieku Cypru. „Bo Nikozja bywa surrealistyczna” – opisywał trzy lata temu Orchowski cypryjską stolicę.

Niemal w tym samym czasie Znak wydał książkę „Wrócę przed nocą”. Jerzy Szperkowicz ujawnił bolesną historię z czasów wojny: jak Białorusini zamordowali jego matkę. Potem zginie także jego ojciec.

„Wciąż mam dziewięć lat i osiem miesięcy, z tym że upływ czasu podniósł je prawie do kwadratu” – wspominał osobistą traumę z perspektywy 10-latka.

Gdy Orchowski pisał „Wyspę trzech ojczyzn”, miał 29 lat. Szperkowicz mógłby być jego dziadkiem – był starszy o 60 lat.

Orchowski dedykował książkę swoim dziadkom.

DWA TYSIĄCE STRON

– Nie piszę już żadnej książki – mówi Małgorzata Szejnert. – Porządkuję archiwum.

Przez ponad pół wieku napisała ich kilkanaście. Ponad połowę, gdy była już na emeryturze. Wyszły wtedy: „Czarny ogród” (o kultowym osiedlu górniczym Nikiszowiec w Katowicach), „Wyspa klucz” (o przyjmowaniu imigrantów na nowojorskiej Ellis Island), „Dom żółwia” (o Zanzibarze), „Wyspa Węży” (o obozie odosobnienia dla polskich oficerów u wybrzeży Szkocji w czasie wojny), „Usypać góry” (o dzisiejszym Polesiu).

Razem dwa tysiące stron z kawałkiem. „Wyspa klucz” dostała Nagrodę Literacką Gdynia. Pozostałe były nominowane a to do Nike, a to do Nagrody Ryszarda Kapuścińskiego za najlepszy reportaż literacki, a to do Angelusa – Literackiej Nagrody Europy Środkowej.

Szejnert przyznaje, że przy pracy nad nimi miała „komfort socjalny” (dostawała emeryturę, miała akcje Agory SA). – Miałam tę swobodę, że nie musiałam myśleć o pieniądzach – mówi wprost. Nawet umów z wydawcą nie podpisywała wcześniej, nie brała zaliczek. – Nie musiałam się więc spieszyć ani ze zbieraniem materiału, ani z pisaniem.

Ubolewa za każdym razem, gdy reporterzy piszą swoje książki za szybko. – Gdyby nie ten pośpiech, byłyby lepsze – uważa.

Pytam, czy oprócz niezależności finansowej autorowi pomaga doświadczenie, którego nabywa się z wiekiem?

– Wiek ważny jest w eseistyce, publicystyce. Natomiast reporter potrzebuje sił i świeżości. A starzejący się człowiek nie zawsze ma tyle energii, żeby podołać wszystkim reporterskim wyzwaniom – mówi.

Dlatego lubiła pracować z młodymi reporterami. W hołubionym przez „Gazetę” dziale reportażu, który redagowała przez 15 lat, zaczynali wtedy młodzi: Wojciech Tochman, Mariusz Szczygieł, Beata Pawlak, Katarzyna Surmiak-Domańska.

– Nie miałam z nimi wiele pracy – mówi Szejnert. – Wszyscy byli świetni.

To nie kurtuazja. Przez wiele lat nagrody Grand Press w kategorii reportaż prasowy zdobywali wyłącznie reporterzy „Wyborczej”. Ba, zgarniali prawie wszystkie nominacje.

Tamten czas Małgorzata Szejnert wspomina najlepiej. Nie tylko dlatego, że miała w zespole zdolnych reporterów. – Nie pisałam w ogóle, bo zajmowałam się redagowaniem – wspomina. – Ale to była dobra szkoła warsztatu. Uczyliśmy się od siebie wzajemnie. Zastanawialiśmy się nad tym, co zasługuje na uwagę, a co nie jest jej warte, jak komponować tekst, żeby dał się czytać, jak nadawać słowom wagę, jak skracać.

Redaktorska praca przydała się, gdy po latach wróciła do pisania książek.

Ma wrażenie, że reporterskich tytułów „wychodzi za dużo”, że „są różnej jakości”, a tematy bywają „monotonne” lub traktowane dość płytko, np. fala tekstów o przemocy wobec kobiet. – Uważam ten temat za bardzo ważny, ale reportersko przegrzany. A na reporterów czeka tyle ważnych spraw – zauważa.

Dodaje, że w dziennikarstwie powinno się zaczynać nie od reportażu, lecz od pracy w newsach. – Bo uczy ona zdobywania wiadomości, dyscypliny czasowej, wydobywania z tekstu esencji – mówi. – No, chyba że ktoś jest wybitny – dorzuca zaraz. Tochman i Szczygieł zaczynali od reportażu.

Z wydanych ostatnio książek młodych reporterek i reporterów chwali „Głuszę”. Anna Goc zdobyła za nią rok temu Nagrodę Kapuścińskiego. – Uważam, że to książka bardzo solidna i o wielkim społecznym znaczeniu.

NA JEDYNCE

„Żeby było inaczej i lepiej, musimy te wybory wygrać” – kursywa dużą czcionką. Obok zdjęcie młodszego ponad 30 lat Lecha Wałęsy.

To pierwsza strona pierwszego numeru „Gazety Wyborczej”. Miesiąc przed wyborami 4 czerwca 1989 roku przywódca Solidarności wzywał rodaków, by poszli głosować.

Na stronie kilka tekstów: o spotkaniu Wałęsy z prymasem Glempem, obawach partyjnych działaczy przed gniewem wyborców, dylematach działaczy prorządowego Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego (opuścić partię czy przekształcić ją w dawny PSL?). Wszystkie podpisane inicjałami. Jeden tylko sygnowany jest imieniem i nazwiskiem – o kampanii solidarnościowych kandydatów, pod którym podpisał się Jerzy Szperkowicz.

Dziennikarstwo zaczynał jako 20-latek, gdy na początku lat 50. współpracował z „Życiem Białostockim”. W 1966 roku „Życie Warszawy” wysyła go do Moskwy. Przez trzy lata będzie korespondentem w Związku Radzieckim. Do radzieckiej stolicy zabiera żonę Hannę Krall – reporterka napisze tam swoją pierwszą reporterską książkę „Na wschód od Arbatu”.

Kolejną, na podstawie rozmów z przywódcą powstania w getcie Markiem Edelmanem, napisze kilka lat później. Po „Zdążyć przed Panem Bogiem” tematy polsko-żydowskie już jej nie opuszczą. Wstrząsający reportaż „Ta z Hamburga” wydrukuje „New Yorker”. „Cesarzowa reportażu” – będzie nazywana tak, jak mówiono o Kapuścińskim: „Cesarz reportażu”.

Szperkowicza z reportażem mało kto kojarzył. Aż pod koniec życia przyszła książka o wojennej zbrodni. Autor nosił ją w sobie latami. 50 lat po tym, gdy ostatni raz widział matkę, jak wychodziła z domu i obiecała 10-letniemu Jurkowi, że wróci przed nocą, sam wrócił na Białoruś. Reporterskie śledztwo pomogło mu skonfrontować się z oprawcami matki – jej sąsiadami.

„Dziedziczkę Dubowego prowadził przy koniu Pilip Litwinowicz. Nikogo nie poznawała. Jakby nie widziała.

– Posiniaczona była na twarzy?

– Pamiętam potargane włosy.

– Na uwięzi prowadził?

– Tak jakby.

– Uwiązaną za rękę?

– Za włosy.

– Wlókł?

– Jakoś nadążała”.

Eseista Marcin Wicha napisze na okładce: „Są takie książki, przy których inne milkną. To jest właśnie jedna z nich”.

GDZIE NA FLAKI

– Co daje wiek dziennikarzowi? – pytam Ernesta Skalskiego.

Rozmawiamy pod koniec stycznia, kilka dni wcześniej obchodził 89. urodziny.

– Na pewno wiek daje doświadczenie i zasób umiejętności, które się przez życie zdobyło – mówi. – I jeśli człowiek wciąż więcej pamięta, niż zapomina, to jest to atut.

W dziennikarstwie jest już siódmą dekadę. 23-letni zaczynał w „Sztandarze Młodych”: skończył się stalinizm i organ Związku Młodzieży Socjalistycznej stał się bardziej otwarty. Skalski z rozrzewnieniem wspomina tamten czas. Nie było komputerów, czcionki z ołowiu i trzeba było kombinować z metrampażem, jak ułożyć stronę.

Pamięta wpadki. Dziś wydają się komiczne, ale w czasach realnego socjalizmu, gdy prasa była podporządkowana władzy, można było za nie wylecieć z pracy – wszędzie dopatrywano się politycznych aluzji. Na przykład taka pomyłka w informacji o pogodzie, gdy słowo „kierunki” pomylono z „kierownikami” i wyszło: „Wiatry z kierowników wschodnich”. Albo relacja ze zjazdu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, na który przyjechali szefowie „bratnich” partii. Na jednej stronie poszedł górnolotny tytuł z podsumowania zjazdu: „Dla dobra socjalizmu”. Na rozkładówce, na drugiej stronie: „Przywódcy bratnich krajów opuścili Polskę”.

– Po takich wpadkach człowiek bał się pojawić w redakcji – uśmiecha się dziś Skalski.

Potem były kolejne wielkie tytuły: „Życie Gospodarcze”, „Kultura”, „Polityka” (ta z czasów Mieczysława Rakowskiego, gdy reportaże pisała tu Krall).

W czasie solidarnościowej rewolucji Tadeusz Mazowiecki zaprasza go do tworzenia „Tygodnika Solidarność”. Po 13 grudnia 1981 roku Skalski zakłada podziemne pisma i jednocześnie pisze pod nazwiskiem do „Tygodnika Powszechnego”.

Na starych zdjęciach można obejrzeć, jak z Heleną Łuczywo i Adamem Michnikiem przegląda w drukarni pierwszy historyczny numer „Gazety Wyborczej”. Przed wejściem do siedziby redakcji na Czerskiej w Warszawie wisi dziś tablica upamiętniająca jej założycieli. Wśród pięciu nazwisk jest też jego. Był zastępcą naczelnego, potem komentatorem. Poszedł na emeryturę, gdy dobiegał siedemdziesiątki. Przez kilka lat drukowała go „Rzeczpospolita”.

W 2008 roku Stefan Bratkowski namawia Skalskiego, żeby założyli „niezależny portal dziennikarski”. Chodziło o „redagowaną gazetę internetową”. Tak powstało Studioopinii.pl. Większość autorów to emeryci, jak Skalski.

„Medium dla dziadków i babć” – komentują czasem złośliwie w środowisku.

– A niech sobie komentują – Skalski nic sobie z takich przytyków nie robi.

Wciąż komentuje bieżące wydarzenia. „PiS nie zniknie i będzie ostro rozliczać nową władzę. Jeśli do tego dołączy się duża i rozczarowana część społeczeństwa, to skończy się na jednej kadencji” – ostrzegał już tydzień przed powołaniem rządu Tuska.

– Zawsze interesowała mnie rzeczywistość i odczuwam satysfakcję, że choć w bardzo minimalnym stopniu mogę na nią wpływać – mówi.

Komentuje też na Wyborcza.pl. I to jest – jak mówi – jego „podstawowe zajęcie dziennikarskie”.

Gdy w 1958 roku Skalski zaczyna pracę w „Sztandarze Młodych”, Donald Tusk ma rok. Zełenski urodzi się za 20 lat.

– Pamięta pan głęboki stalinizm – przypominam Skalskiemu. Szykuję się, żeby przywołać, że pamięta też świetnie popaździernikową odwilż, potem antykościelne i antysemickie fobie starzejącego się Gomułki, tragedię na Wybrzeżu, Gierka…

A gdzie tam! Nie zdążę.

– Ja pamiętam nawet ostatnie lata wojny. Impresyjnie, ale pamiętam – przerwie mi, gdy ledwo wymienię stalinizm. – A od 1945 roku mam dobrze w pamięci całą historię Polski.

Po chwili: – Jest kapitał. Póki głowa pracuje.

Kilka lat temu reporter Piotr Bojarski zbierał materiał do książki „1956. Przebudzeni”, po Warszawie w epoce odwilży oprowadzał go Skalski. A właściwie to obwoził swoim saabem.

Jadą tak warszawskimi ulicami, a Skalski pokazuje Bojarskiemu, gdzie można było zjeść „flaki prosto z garów” (bazar Różyckiego), przy placu Trzech Krzyży wspomina szalet tylko dla mężczyzn, w którym spotykali się homoseksualiści. Śródmieście przemierzają pieszo. Przy hotelu Bristol stary redaktor wspomina, że zamiast dzisiejszej kawiarni była restauracja („przychodziło się na de volaille’a”), a do Kameralnej na rogu Foksal i Nowego Światu wpadali Tyrmand, Polański, Hłasko. Na rogu Chmielnej zaś stały prostytutki.

Wyszedł z tego prawie cały rozdział.

Pytam, które momenty dziennikarskiej kariery wspomina najlepiej. Mówi, że „Sztandar Młodych”. – Ze względu na udział w pracy fabryki, jaką była ówczesna drukarnia. I te ołowiane czcionki, maszyny i komiczne wpadki, które mogły się źle skończyć. A potem „Tygodnik Solidarność”.

– Gdy nastał stan wojenny, myślałem, że w zawodowym życiu nic lepszego mnie już nie spotka – mówi. – Nie spodziewałem się przecież, że zdarzy się coś tak rajcującego jak „Gazeta Wyborcza”.

ILE ZNACZY KAWA

Książka o Cyprze nie była debiutem Orchowskiego. Dwa lata wcześniej wydał „Rzeź na Tarlabasi”, która opowiada o współczesnej Turcji.

Zebrała dobre recenzje.

„Książka Orchowskiego jest zarazem mozaiką i kluczem do Turcji. Ułożona z fragmentów, pozornie od siebie oderwanych, pokazuje, jak poplątanym światem jest Turcja, kraj z wieloma pamięciami, z wieloma tradycjami, z nienawiścią, miłością, odmieńcami i z dyktatorami” – komplementował ją Paweł Smoleński.

Gdy w 1992 roku przychodził na świat w Montrealu, nawołujący w pierwszym numerze „Gazety” do udziału w wyborach Wałęsa był już prezydentem. Jerzy Szperkowicz (autor jedynego podpisanego artykułu na pierwszej stronie „Wyborczej”) zaś mógł się szykować do emerytury.

Orchowski skończył prawo i Polską Szkołę Reportażu.

W 2015 roku relacjonował kryzys migracyjny na Bałkanach. Potem były książki o Turcji i Cyprze. Żeby napisać tę drugą, trzy miesiące jeździł po wyspie. Omijał kurorty, rozmawiał z miejscowymi w ich domach, przesiadywał w kafenijo – jak nazywają się tamtejsze kawiarenki. Wszędzie pił tak samo parzoną kawę w mosiężnym tygielku, która znaczy tutaj politycznie. Zwolennicy jedności z Grecją nazywają ją „kawą po grecku”, zwolennicy zbliżenia z Turcją – „po turecku”, a ci co marzą o jedności wyspy – „cypryjską”.

„To narracja spokojna, wyważona, próbująca przedstawić racje wszystkich społeczności na wyspie” – Bogusław Chrabota chwalił styl młodego reportera.

„Orchowski jest bardzo dobry w rozplątywaniu historii, które się z ogólnym konfliktem grecko-tureckim nie pokrywają” – Dawid Warszawski docenił autora, że nie pominął żyjących na wyspie Ormian czy libańskich maronitów.

Młodemu autorowi wytknął jedynie kilka propagandowych zdań, jak z „marnej polskiej antybalcerowiczowskiej ulotki” i że za mało napisał o wcześniejszej historii wyspy. „Nie dowiemy się nawet, dlaczego na Cyprze samochody mają kierownicę »z niewłaściwej strony« – choć można się tego domyślić” – punktował Orchowskiego.

„Ale to, co w jego książce jest, aż nazbyt dobrze wyjaśnia, »jak bardzo trzeba uważać na politykę nienawiści«. Nie tylko na Cyprze” – zauważył Warszawski.

Orchowski robi dziś podcasty w Radiu Tok FM. W audycjach „Niebezpieczne związki” rozmawia z ekspertami o skomplikowanych relacjach między dwoma państwami, narodami bądź społecznościami.

USŁYSZAŁA, ŻE ZA STARA

– Zatrudnia pani młodych dziennikarzy? – pytam Magdę Jethon, współzałożycielkę i szefową internetowego Radia Nowy Świat.

Pewnie, że zatrudnia. Gdy trzy lata temu ogłosili konkurs dla młodych dziennikarzy, zgłosiło się ponad dwa tysiące osób. Przyjęli 25.

– Kilka osób się wykruszyło, a ostatecznie jest z nami około 20 najlepszych i naprawdę bardzo zdolnych ludzi – mówi Jethon. – Niektórzy z nich, zaczynając w radiu, byli jeszcze przed maturą.

Ale nie zgadza się z opinią, że media faworyzują głównie młodych. W Radiu Nowy Świat tak przynajmniej nie jest. Co prawda średnia wieku zespołu jest dość niska, ale to z powodu dużej liczby młodych redaktorów, których wyłonili w konkursie, a nie – jak mówi Jethon – z powodu „eliminowania starszych”.

– Tę liczną młodzież równoważy grupka, do której i ja się zaliczam, tak zwanych bardzo starszych – tłumaczy. – A więc zespół naszego radia stanowią ludzie bardzo młodzi, ale też znakomici, doświadczeni dziennikarze, którzy przez wiele lat pracowali w radiowej Trójce, jak również osoby pomiędzy, czyli w wieku 35–55, zwane przez nas żartobliwie „pomostowymi”. Oni wszyscy są dla nas bardzo ważni.

Sama z zarzutem, że jest „za stara” do tej pracy, spotkała się raz. Dawno temu, gdy miała 48 lat. – To były czasy początku transformacji i taka była wtedy moda – wspomina okres po upadku komuny. – Na moje szczęście nigdy więcej się nie powtórzyła i nikt nie wypominał mi wieku. Odnoszę wrażenie, że ta moda minęła. Być może trwa w telewizji, ale u nas absolutnie nie.

Gdy w drugiej połowie lat 70. przychodziła do Trójki, radio uchodziło za kultowe.

– Trafiłam na fantastyczne osoby: obok znanych reportażystów, dziennikarzy muzycznych spotkałam także gwiazdy, które znałam wcześniej tylko z telewizji – wspomina.

Wymienia Jonasza Koftę, Adama Kreczmara, Jacka Janczarskiego, Macieja Zembatego.

– Nie przyszłoby mi wtedy do głowy, żeby myśleć o nich, że są starzy i powinni nam młodym ustąpić miejsca, wręcz przeciwnie, zadawałam sobie pytanie, czy ja kiedyś osiągnę choć procent ich umiejętności. Dziś, odnoszę wrażenie, nasi bardzo młodzi redaktorzy patrzą w taki sposób na Wojciecha Manna i innych starszych.

W stanie wojennym wyrzucili ją – nie przeszła weryfikacji. Zarabiała szyciem i tworzeniem kopii prawosławnych ikon. Potem jeszcze trzy razy będzie odchodziła z Trójki: w 2006 roku za pierwszych rządów PiS-u oraz w 2009 i 2016, gdy dwukrotnie odwoływano ją z funkcji dyrektora rozgłośni.

Cztery lata później wraz z byłymi redaktorami Trójki: Anną Krakowską, Janem Chojnackim, Wojciechem Mannem i Jerzym Sosnowskim, założyła Radio Nowy Świat. Do współpracy zaprosiła wtedy znanych i doświadczonych dziennikarzy: Marcina Kydryńskiego, Grzegorza Markowskiego, Tomasza Raczka, Katarzynę Kasię, Michała Nogasia (wrócił właśnie do Trójki), Jarosława Mikołajewskiego. Do tego artystów: Joannę Kołaczkowską, Wojciecha Malajkata, Zbigniewa Zamachowskiego, Wojciecha Waglewskiego, Krzysztofa Grabowskiego.

A że w radiu do tworzenia pełnowymiarowego programu potrzebny jest duży, przynajmniej 70-osobowy zespół – zorganizowano konkurs dla młodych.

TUWIM I JĘZYK POLSKI

W stopce „Polityki” redaktor Marian Turski bije wszystkich – nikt tak długo jak on w redakcji nie pracuje.

Turski jest tam od zawsze. Gdy w 1958 roku wyrzucili go ze „Sztandaru Młodych” – bo zbyt energicznie bronił tygodnika „Po Prostu” – przyszedł do „Polityki”. Młode pismo (powstało rok wcześniej) obejmował właśnie Mieczysław Rakowski. Obecny naczelny Jerzy Baczyński miał wtedy siedem lat i zaczynał chodzić do szkoły.

Od tamtego czasu Turski nieprzerwanie kieruje działem historycznym – wciąż uczestniczy w kolegiach. Do „Polityki” przyszli wtedy z nim: Ryszard Kapuściński, Dariusz Fikus, Andrzej Krzysztof Wróblewski i Daniel Passent.

„Nie znałem Passenta jeszcze, więc powiedziałem, niech zacznie od działu miejskiego, niech się wykaże. I wykazał się fantastycznie” – Turski opowiadał trzy lata temu „Press”.

„Czuł Pan już wtedy, że jest dla koleżanek i kolegów autorytetem?” – pytała go Weronika Mirowska.

„Wtedy byłem starszym kolegą, no i ze »stażem w konspiracji«. A potem? Widocznie ludzie potrzebują kogoś, kto mówi w ich imieniu” – odparł.

Też chciałem z nim porozmawiać. Tłumaczył, że nie ma ochoty się wypowiadać. Nie miałem śmiałości nagabywać.

Gdy TVN 24 spytał Turskiego o komentarz do zgaszenia chanukowych świec przez Brauna, sędziwy dziennikarz nie ograniczył się do nazwania sprawcy „polskim faszystą”.

Przywołał z pamięci manifest „My, Żydzi polscy” Juliana Tuwima: poeta mówi tam, dlaczego czuje się Polakiem. – Dlatego, że pierwsze melodie, jakie usłyszał od swojej niani, były w języku polskim. Dlatego, że pierwsze wyznanie, jakie złożył dziewczynie, było w języku polskim – mówił przytomnie Turski.

Cztery lata temu, w czasie 75. rocznicy wyzwolenia przez Armię Czerwoną obozu Auschwitz-Birkenau, zwracał się do młodszych od siebie o jedno, dwa i trzy pokolenia ludzi, by przestrzec ich, że ludobójstwo zaczyna się od małych incydentów.

– Auschwitz nie spadł nagle z nieba. Auschwitz tupał, dreptał małymi kroczkami, zbliżał się, aż stało się to, co stało się tutaj – mówił wtedy podczas obchodów Międzynarodowego Dnia Pamięci o Ofiarach Holocaustu.

Jego słowa cytowały najważniejsze światowe media.

NAZWISKO ZOBOWIĄZUJE

– Do kiedy można być dziennikarzem? – pytam Macieja Wierzyńskiego.

– Ja przekroczyłem granicę przyzwoitości.

Miał już dawno skończone 82 lata, gdy w grudniu 2019 poprowadził w TVN 24 po raz ostatni program „Horyzont”. Przez 14 lat omawiał tam sprawy międzynarodowe.

– Te 14 lat minęło jak z bicza strzelił – żegnał się z widzami. – Mogę tylko powiedzieć, że starałem się jak umiałem, żeby państwa nie zanudzać informacją o zagranicy i przypominaniem, że nie jesteśmy pępkiem świata.

Ale z dziennikarstwem się nie rozstał. Na TVN24.pl pisze wciąż felietony.

Zaczynał w dawno nieistniejącym już „Przeglądzie Kulturalnym” (pisywali tam Stanisław Dygat, Andrzej Kijowski, Stanisław Lem). Potem pracował w „Polityce”, „Kulturze” i Telewizji Polskiej – popularność i sympatię widzów zdobył zwłaszcza dzięki występom w słynnym „Studio 2”. W stanie wojennym na własne życzenie rozstał się z TVP, zarobkował jako taksówkarz, wyjechał do Stanów Zjednoczonych: tam też zaczynał od taksówki, założył polski kanał telewizyjny, był naczelnym nowojorskiego „Nowego Dziennika”, w Waszyngtonie kierował polską sekcją Głosu Ameryki. Po powrocie do Polski, dzięki znajomości z czasów „Studia 2” z Mariuszem Walterem, na kilkanaście lat związał się z TVN.

– Jest pan jednym z dziennikarskich autorytetów – mówię. Zastrzegam, że nie o komplement mi chodzi.

– Coś takiego jak autorytet istnieje – przyznaje. – Ale autorytety obchodzą mniejszość. Młodzi tego pojęcia nie cenią. Cenią młodość.

– A pana mistrzowie w zawodzie?

Zastanawia się.

– Moje widzenie świata uformował Jan Karski. Poznałem go w Ameryce. Niedościgłym wzorem jest dla mnie dziennikarstwo amerykańskie i poważne media amerykańskie. Wybitnych dziennikarzy jest tam bez liku. Jeśli idzie o telewizję na przykład Ted Koppel, twórca programu „Nightline”. Według mnie świetni są dziennikarze PBS. Raczej byli, bo ci, o których myślę, są już na emeryturze bądź w grobie.

– A w Polsce?

– Kapuściński. Wiele lat pracowałem z nim w „Kulturze”. To był po prostu wybitny pisarz. Wśród młodych, utalentowanych reporterów miał grono uczniów i wielbicieli. Do tego towarzystwa należały Basia Łopieńska i Ewa Szymańska.

(Szymańska to prywatnie żona Wierzyńskiego. Razem z Łopieńską znalazła się w trzytomowej antologii reportażu polskiego Szczygła).

– No i Mariusz Ziomecki. Niebywale zdolny. Jako jedyny polski dziennikarz z tej fali emigracji pisał regularnie po angielsku. W „Detroit Free Press” – sześćset tysięcy nakładu, wówczas czołówka prasy amerykańskiej – miał stały komentarz.

Ceni też Hannę Krall. Już pół wieku temu chwalił ją za to, że „wynalazła nową metodę pisania reportaży”. Że styl mowy bohaterów oddaje nie tylko w ich wypowiedziach, ale i „to, co powinno być jej tekstem własnym, zapisuje językiem swojego rozmówcy”. „Więcej, zapisuje jego pojęciami, jego sposobem myślenia. Jak o robotnicy, to językiem tej robotnicy, jak o inżynierze, to językiem tego inżyniera” – dodawał.

Ale o peerelowskim dziennikarstwie mniemania dobrego nie ma. – Poza nielicznymi wyjątkami nie mieliśmy wtedy prawdziwego dziennikarstwa, była cenzura i propaganda.

Dariusza Fikusa jako sekretarza redakcji w „Polityce” bardzo cenił. – Nie tylko dlatego, że troszczył się o nas młodych: o Basię Olszewską, Janusza Rolickiego, mnie. Był świetnym człowiekiem. Rakowski miał swoich ulubieńców. Nie należeliśmy do tego grona. Fikus nas przygarnął.

I bardzo liczył się ze zdaniem poety Kazimierza Wierzyńskiego. Współtwórca grupy poetyckiej Skamander był bratem dziadka Macieja. Po zakończeniu wojny zostal na emigracji, ale przyglądał się dziennikarskim poczynaniom stryjecznego wnuka.

– Zaglądał mi przez ramię i, jak trzeba było, strofował – opowiada Maciej Wierzyński. „Nie wypisuj więcej takich bzdur” – obsztorcował go kiedyś w liście.

– W felietonie w „Przeglądzie Kulturalnym” napisałem, że tylko obóz socjalistyczny dąży do pokoju na świecie – pamięta. – A Kazimierz to wyczytał – Maciej Wierzyński używa zwrotu, którym w rodzinie zwracano się do słynnego poety.

Zachował zdjęcie sprzed wielu lat, gdy jako pracownik Wolnej Europy został przedstawiony Janowi Pawłowi II. Fotoreporter uchwycił moment, gdy papież z palcem zwróconym w jego stronę mówi do niego: „Nazwisko zobowiązuje”.

MASZYNIŚCIE GORZEJ

Ma 68 lat, gdy po dwóch dekadach pracy w TVN 24 zostaje zwolniony. Jacek Pałasiński do teraz czuje żal. O wielu młodszych koleżankach i kolegach wypowiada się krytycznie.

Ubolewa, że „społeczeństwa zdają się takich, jak my już nie potrzebować, że czujemy się wyobcowani, że dzisiejsze dziennikarstwo to przeważnie kpina z naszego zawodu, jaki my wykonywaliśmy”.

Maciej Wierzyński uważa, że dziennikarstwo nie tylko w Polsce jest w kryzysie. – W Polsce za komuny była cenzura, a potem nastąpiło odreagowanie i dziennikarzom wydaje się, że wolno wszystko. Na przykład nikt z własnej woli niczego nie prostuje, chyba że nakaże sąd. Można bredzić do woli. Korzystają z tego nie tylko politycy.

– Pyta pan, czy dzisiaj młodzi chcą uczyć się i słuchać rad starszych? – Magda Jethon powtarza moje pytanie.

– Odpowiem, że w tym zakresie niewiele się zmieniło, bo tak naprawdę zależy to od człowieka i jego podejścia do tej pracy. Przez wszystkie te lata spotkałam się zarówno z młodymi ludźmi, którzy słuchają, proszą o radę, a co najważniejsze biorą sobie te uwagi do serca i poprawiają błędy, wyciągają wnioski, jak i z takimi, którzy kompletnie nie są zainteresowani żadnymi wskazówkami.

Jak poradzić sobie z odchodzeniem z mediów? Zwłaszcza gdy było się gwiazdą dziennikarstwa, a tu zaczyna się tracić na znaczeniu?

Skalski przypomina, że dziennikarz nie musi rezygnować z uprawiania zawodu, gdy zostaje emerytem. – Maszynista kolejowy czy budowniczy mostów mają gorzej, bo ich życie po przejściu na emeryturę radykalnie się odmienia – mówi. – Maszynista nie poprowadzi już lokomotywy, a budowniczy nie zbuduje mostu. A dziennikarz może ze swojego zawodu odchodzić stopniowo.

Jacek Pałasiński tak zrobił. Na Facebooku komentuje bieżące wydarzenia w Polsce i na świecie. Pisze do Studia Opinii, które zakładał z Bratkowskim i Skalskim, a na YouTubie robi długie rozmowy z ciekawymi Polakami.

– Nasz zawód jest piękny, ale bardzo męczący – odpowiada pogodzony z przemijaniem Michel Viatteau. – Jak długo człowiek może biegać za informacjami, jeść kanapki zamiast obiadu, zarywać noce? – retorycznie pyta.

Małgorzata Szejnert zaś odwraca problem. Mówi, że jeśli już miałaby kogoś żałować, to bardziej młodych niż starszych. – Ci starsi zarobili przynajmniej jakiś grosz, a młodzi z czego mają żyć, gdy redakcje zwalniają ich na pęczki? – komentuje medialny rynek pracy. – Mają dużo trudniej niż my.

Maciej Wierzyński z ulgą przestał prowadzić „Horyzont”. – To było zajęcie wykańczające i stresujące. Może dlatego, że jestem stary i za bardzo się przejmowałem tym, co robię.

Ze studia wracał zmęczony. – Przez ostatnie dwa lata po każdym programie mówiłem żonie, że byłem tam ostatni raz.

Ale za tydzień znowu szedł.

– Nie żal było, że ludzie przestaną pana rozpoznawać na ulicy, poznawać charakterystyczny głos?

– Jedyne czego żałuję to braku kontaktu z młodymi, zdolnymi ludźmi z pasją do zawodu. Byłem rozpoznawalny, ale głównie przez ludzi starszych. Przecież młodych telewizja nie interesuje.

– Czasem wydaje mi się, że potrafiłbym jeszcze zrobić ciekawy program, choćby o CPK albo o problemach Rosji z Ukrainą – dodaje po chwili Wierzyński, który w kwietniu skończy 87 lat. – Ale widzę, że jednak nie dałbym rady. Młodzi lepiej znoszą dzisiejsze wymagania tego zawodu. Nie potrafiłbym robić programu przez zooma. Mam kłopoty z nowoczesną technologią i za dużo wątpliwości. No i mówię jeszcze wolniej niż kiedyś.

Dopytuję o to samo Magdę Jethon.

– Nigdy i nikomu nie jest łatwo, gdy traci pracę – mówi. Sama najlepiej o tym wie: cztery razy była wyrzucana lub odsuwana od zawodu.

– A jak się czuje gwiazda wyrzucona z pracy? – powtarza znowu pytanie. – Nie wiem, bo ani nią nie byłam, ani nie aspirowałam do takiej roli.

Za to najlepiej jako dziennikarka czuła się wtedy, gdy po banicji wracała do zawodu.

JAK Z BIDENEM

A kiedy z dziennikarstwem dać sobie spokój?

– To zależy, jakich dziennikarzy mamy na myśli – uważa Viatteau. – W przypadku dziennikarzy prasowych nie ma to większego znaczenia, ale jeśli chodzi o telewizyjnych, już tak. Wizerunek fizyczny człowieka wpływa bowiem na odbiór jego produkcji dziennikarskiej.

Viatteau (w czerwcu skończy 75 lat) kilka razy w rozmowie ze mną nazywa siebie „człowiekiem w podeszłym wieku”. Ale zna przecież dziennikarzy sporo starszych od siebie, którzy też nadal uprawiają swój zawód. – Kiedy widzi się, że to człowiek w podeszłym wieku, siła przebicia się spowalnia – mówi o dziennikarzach telewizyjnych.

Ernest Skalski powtarza, że „póki głowa pracuje”, dziennikarz może uprawiać swój zawód niemal w nieskończoność. Ale zastrzega, że nawet dla publicysty wiek ma znaczenie. Kiedyś kilkustronicowy tekst potrafił napisać w kilka godzin. Dziś zajmuje mu to kilka dni. – Człowiek wraz z upływem lat staje się mniej wydajny – zdaje sobie sprawę.

Na pewno nie stracił nic z dziennikarskiej rzetelności. Rozmawialiśmy przez telefon. Skalski opowiadał, jak udało mu się wymyślić jeden z najlepszych prasowych tytułów. Chodziło o najwyższą wówczas konstrukcję na świecie – maszt radiowo-telewizyjny, który się przewrócił. „Był najwyższy, jest najdłuższy” – dał tytuł Skalski.

– Pamiętam ten tytuł – wpadam mu w słowo. – Był w 1991 roku w „Wyborczej”, gdy przewrócił się maszt w Konstantynowie koło Płocka. Ale nie miałem pojęcia, że to pan wymyślił.

Skalski twierdził jednak, że chodziło o maszt w Raszynie, który przewrócił się dużo wcześniej. I tytuł – pamięta – poszedł w „Sztandarze Młodych”, a nie w „Wyborczej”.

Późnym wieczorem dostaję esemesa z prośbą o adres mailowy. Na drugi dzień wysyła kilka zdań, w temacie pisze: „sprostowanie”.

„Prostuję błędną informację. Maszt, o którym mówiliśmy, stał w Konstantynowie, a nie w Raszynie. Przewrócił się w roku 1991, a więc informację i tytuł umieściłem w »Gazecie Wyborczej«, a nie w »Sztandarze Młodych«”. Dodaje: „Przepraszam”.

Przy okazji odkrywa własny warsztat: „Gdy piszę, to zawsze sprawdzam to, o czym nie jestem przekonany. W rozmowie nie było czasu na research”.

POSTSCRIPTUM

„Nie ma co za dużo grymasić. Choć cena rzeczywiście… Lokum dla dwojga na dwadzieścia lat.

– Bierzemy”.

To końcówka książki Szperkowicza. Autor opisał, jak z Hanną Krall wybierał miejsce na przyszły grób. Od dziesięciu lat był śmiertelnie chory. Zmarł rok później.

Cztery miesiące po jego śmierci „Wrócę przed nocą” nominowano do Nagrody Literackiej Gdynia.

***

„Press” do nabycia w dobrych salonach prasowych lub online (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl.

Czytaj też: Nowy "Press": Dunikowska-Paź o prawdzie w TVP, Głuchowski, Suwart i mistrz Gosztyła

Press

Stanisław Zasada

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.